Menu
Białoruś

O naszych białoruskich przygodach…

Mińsk. Białoruś. Tym razem postanowiłam wybrać się na Wschód, aby zobaczyć całkiem inny zakątek Europy, który wcześniej celowo omijałam. Po wizycie we Lwowie naszło mnie na zwiedzanie tej części świata. Zdecydowanie był to mój debiut w planowaniu wyjazdu w te strony. Po powrocie myślałam, że już mnie nic nie zaskoczy, ale teraz już nie jestem pewna. Przeczytajcie o tym jak wylądowaliśmy na dywaniku na granicy, jak trafiliśmy na denominację i przestaliśmy być rublowymi milionerami oraz o tym jakie wrażenie wywarli na nas Białorusini.

Nasz wyjazd na Białoruś był bogaty w przygody jeszcze na etapie planowania. Momentami zastanawialiśmy się czy te wszystkie przeciwności losu to nie jest jakiś znak, aby zostać w domu. Później było tylko ciekawiej, a kulminacja naszej przygody miała miejsce na granicy w drodze powrotnej.

Ale po kolei…

zDSC_9136

Wiza

Ay dostać się na Białoruś trzeba wysilić się trochę bardziej, niż podczas planowania wyjazdu np. na południe Europy. Załatwianie wizy wymagało od nas odstania swojego w kolejce, a od Rafała przyjechanie do Warszawy, aż dwa razy. Aby móc stanąć o wizę musimy mieć ze sobą zdjęcie paszportowe jak i sam paszport, do tego wykupione ubezpieczenie i potwierdzenie rezerwacji z hostelu na firmowym papierze. Wydruk z bookingu, potwierdzenie mailowe nie wchodzi w grę. Białorusini są bardzo restrykcyjni. Wtedy jeszcze nie wiedzieliśmy, że przekonamy się jak bardzo. Pięć dni później między 15:00, a 16:00 można odebrać paszport z wizą. Kolejny etap planowania zakończony sukcesem. Skorzystać również można z usług pośredników, ale cena nie zachęca, szczególnie jak się mieszka w Warszawie i ma się ambasadę pod nosem.

Z wizą trochę było zachodu, a średnio miałam na to czas. Jednak stanie w kolejce po świstek papieru, to nic w porównaniu z siedzeniem na dywaniku na granicy, gdzie jednocześnie mogliśmy pomachać kierowcy wieśniakowi, który z przyjemnością odjeżdżał bez nas.

Brak naszego zorganizowania zauważyliśmy już w autokarze w drodze do Mińska. Oświeciło mnie, że nasza wiza kończy się 3 lipca, a tego dnia wyjeżdżamy do Polski o 18:30, więc jest jakaś szansa, że na granicy będziemy już po północy, czyli 4 lipca. Zaczęliśmy się zastanawiać co z tym fantem zrobić. Zapytałam celniczki wprost oto co nas czeka, kiedy przeterminuje nam się wiza o godzinę lub dwie. Wyszła z autokaru, zadzwoniła gdzieś i wróciła do nas z informacją, że 3 godziny to taka granica tolerancji po wygaśnięciu wizy. Zadowoleni ułożyliśmy się do snu z myślą, że z kolejnej sytuacji udało się wybrnąć i możemy cieszyć się wyjazdem. Teraz sobie myślę, że mogliśmy zadzwonić do ambasady czy w inny sposób zweryfikować tę informację. Z drugiej strony powiedziała nam to celniczka, która pracowała na tej granicy, więc dlaczego by miała się mylić?

zDSC_9067

Cztery dni później wsiadamy do autokaru i kierowca już od początku był dość poirytowany. Wyrwał mi paszport z ręki, a później postanowił prawie, że rzucić w nas zeszytem z informacją, że na granicy będziemy 00:20. Wypowiadał jakieś ekspresyjne teksty po rusku, prosiliśmy o przejście na angielski, ale wkurzony poszedł po drugiego kierowcę. Ten wyglądał jak diabeł, a zachowywał się jeszcze gorzej. Wydzierał się jak opętany, irytował się, że nie znamy rosyjskiego. My z kolei byliśmy zdziwieni, że ani jeden kierowca jadący do Polski, choć trochę nie mówi w tym języku. Baliśmy się, że nas wysadzą, a my zaliczymy wycieczkę do naszej ambasady. Na nasze szczęście powydzierali się trochę i zaczęliśmy mknąć w stronę granicy. Wiedziałam, że nie zdążymy przed północą, ale liczyłam, że jak zawsze spadnę na cztery łapy. No i te 3 godziny o których mówiło to babsko. Im bliżej granicy, tym bardziej zaczęliśmy się niecierpliwić. Przestaliśmy patrzeć na zegarek, kiedy kierowca zrobił 15 minut przerwy, tuż przed granicą. Pozostał nam tylko cud lub mandat, który rzekomo miał kosztować 50 dolarów.

Jak to bywa na granicy w tych stronach musieliśmy wysiąść i przejść na własnych siłach przez granicę. W lekkim stresie ustawiliśmy się w kolejce, zerknęliśmy na zegarek, który wskazywał 00:20. Rafał poszedł na pierwszy ogień, kazali mu zaczekać obok, za chwilę ja dołączyłam do niego.  Znowu nasłuchaliśmy się ruskiego z którego rozumieliśmy, co drugie słowo. Mimo wszystko dotarło do nas, że muszą wypisać nam mandat za nieważną wizę. Białorusinka mówiąca po polsku zaczęła nas zaciekle bronić, tłumaczyć im, że to tylko 20 min, a w Polsce, czyli kilka metrów dalej jest 23:20, że autokar wyjechał o 18:30, że zapłacimy od ręki. Tutaj już nie chodziło tylko o mandat tylko oto, że wypisanie go będzie trwało 3 h, więc autokar musi pojechać dalej. W tym momencie myślałam, że już dostanę pierdolca sięgającego kosmicznej nirwany. Traktowali nas co najmniej jakbyśmy przemycali matrioszki nafaszerowane kokainą. Totalnie byli nieustępliwi. Nie mieliśmy wyjścia. Pod obstawą wyciągnęliśmy nasze walizki przy okazji obserwując kierowce szaleńca, który doznawał ekstazy z powodu tego, że mamy tu zostać. Dokopanie Polakowi sprawiało mu więcej radości, niż mi ukończenie studiów. Miałam ochotę powiedzieć mu co myślę o jego zachowaniu, ale to był już ten czas, kiedy lepiej było nie pogarszać naszej sytuacji.

DSC_9054 DSC_9028

Wypisywanie mandatu trwało z godzinę, może półtorej. Z Rafałem płynnie przeszliśmy z wkurzenia do euforii, gadaliśmy, śmialiśmy się, komentowaliśmy różne rzeczy. Raz nawet usłyszeliśmy soczyste „cisza!”. Jeden z nich wypisywał mandat. Co chwilę kretyńsko się uśmiechał, szczególnie jak nie rozumieliśmy, co do nas mówił. My z kolei cały czas dopytywaliśmy czy ktoś mówi tutaj po angielsku. Po godzinie okazało się, że ten drugi dość płynnie mówi w języku, którym posługuje się prawie cała Europa. Wytłumaczył nam co i jak, przetłumaczył to co mamy podpisać. Później zeszliśmy na inne tematy – opowiadaliśmy po co tu jesteśmy. Było mu dość głupio, kiedy zachwycaliśmy się Mińskiem, jego czystością, ludźmi. Dopytywał oto co robimy w życiu, jakie studia skończyliśmy. Zauważyliśmy, że porównywał nasz kraj do swojego. W pewnym momencie dostrzegłam u niego mieszankę smutku i zazdrości. Zaczęło mi być go szkoda. Nawet przeszło mi przez myśl, że wcale nie jest, aż takim „tyranem”. Syndrom sztokholmski? Sprawiał wrażenie bardzo sympatycznego, ciepłego i dobrego człowieka, ale widocznie nie mógł postąpić inaczej w przypadku naszej wizy. Tym bardziej, że wokół były kamery.

Mandat kosztował nas tylko 10 euro, zapłaciliśmy od ręki w kasie w kantorze. Po tych niecałych 2 godzinach byliśmy wolni. Młodszy celnik, ten bardziej gburowaty z przyjemnością wskazał nam drzwi. Wiedząc, że atmosfera była już luźniejsza,dość stanowczo gdzie niby mamy iść i czy przypadkiem któryś z autokarów do Polski nie może nas zabrać. Była tylko opcja dojechania do Krakowa, co totalnie nie było nam po drodze. W końcu jeden z nich zapytał jednego Polaka czy by nas nie zabrał tam, gdzie będziemy chcieli. Ja byłam gotowa jechać stopem, Rafał nie bardzo, więc nie naciskałam. Skorzystaliśmy z szybkiej podwózki na dworzec w Terespolu. Od razu było widać, że nie jesteśmy mile widziani na pokładzie. Koleś w ogóle nie chciał nas zabrać, ale w pewien sposób był zmuszony przez celnika i kolegę z drugiego samochodu.

zDSC_9148-2

Tutaj również kolorowo nie było, ponieważ wzięli nas na kontrolę. Jakaś godzina czekania i 45 minut totalnego przeszukiwania, rozkręcania, stukania samochodu. Nas kierowca jasno dał do zrozumienia, że przewozi „pamiątki” z Białorusi i regularnie po nie przyjeżdża. Nie miał bagażu, auto zostało przeszukane na milion sposobów i nic. Wyższy poziom sprytu, tudzież spore doświadczenie w ukrywaniu tego czego nie powinno być na pokładzie.

Brak snu coraz intensywniej dawał o sobie znać, ale niestety do odjazdu naszego pociągu było jeszcze 1,5 godziny. O 5:15 odjechaliśmy w kierunku Warszawy nie mogąc się doczekać własnego domu i „normalnego” języka. Warszawa po raz pierwszy była Ziemią Obiecaną. Około 9:00 rano wreszcie znalazłam się w swoim domu. To tylko 4 godziny po planowanym czasie dojazdu.

Całą historię traktuję jako przygodę. Liczę się z tym, że podczas szwendania się po świecie statystycznie kiedyś coś musi pójść nie tak, prędzej czy później trafię do miejsca, które totalnie mnie zawiedzie, albo wydam o wiele więcej pieniędzy, bo coś złego mi się przytrafi. Jedynie, co to nie mogę zdzierżyć zachowania kierowcy czy jednego z celników, który chyba dopiero co objął stanowisko i chciał poczuć smak władzy. Ludzie bywają straszni, żałośni, z kompleksem niższości i czegoś takiego nie przyjmuję. Mimo tych dwóch delikwentów dobrze wspominamy ten wyjazd i resztę ludzi z którymi mieliśmy do czynienia.

zDSC_9220

zDSC_9216

Ale wróćmy dalej do tego jak jest u naszych sąsiadów…

Ruble białoruskie – waluta widmo w kantorach i denominacja

W dniu wyjazdu udaliśmy się na poszukiwanie waluty białoruskiej. Nieprzygotowani, wszystko na ostatnią chwilę. W końcu wszyscy powtarzają jak fajnie jest zrobić coś spontanicznie. Cóż. Okazało się, że polskie kantory nie posiadają takowej waluty, a pracownicy banków z lekkim uśmiechem mówili, że nie dysponują rublami białoruskimi. Przyzwyczajeni, że złotówki na euro można wymienić bez problemu, a tu taki problem, zaczęliśmy się lekko niepokoić choćby tym jak dojedziemy z dworca do hostelu bez kasy. Pozostało wziąć dolary i euro i udać się na poszukiwanie rubli już przy granicy lub na miejscu. Stojąc w kolejce na granicy rozwiązaliśmy zagadkę braku rubli w kantorach – dwa dni później miała nastąpić denominacja. Coraz bardziej było nam do śmiechu, co się jeszcze wydarzy? Na granicy wymieniliśmy tyle kasy, aby starczyło nam na jeden dzień, a resztą będziemy się martwić 1 lipca, kiedy waluta białoruska zbiednieje o cztery zera. Zastanawialiśmy się także czy denominacja wpłynie na wzrost cen. Nie bylibyśmy zdziwieni jakby tak się stało. Przez chwilę czuliśmy się jak rublowi milionerzy – portfele wypchane licznymi banknotami z dużymi cyferkami. Później na nowo uczyliśmy się przeliczać ruble białoruskie na „nasze”.

zDSC_9180

zDSC_9267

Internet, aż trąbił o tym, jak kraj jest sparaliżowany przez wymianę waluty, o zamkniętych bankach i gigantycznych kolejkach do kantorów. Poczuliśmy nutkę grozy, jak się okazało niepotrzebne. Poszliśmy do kantoru w centrum handlowym przy Prospekcie Niepodległości, wymieniliśmy kasę i po sprawie. Odetchnęliśmy z ulgą, że mamy czym zapłacić za hostel i możemy zjeść coś dobrego. Przy okazji byliśmy świadkiem historycznego wydarzenia. Czekamy na cięcia kolejnych zer;) A co do funkcjonowania waluty to wydajesz świeżo wydrukowane banknoty, a wydają Ci stare papierki z kilkoma zerami. Zapewne taki bałagan będzie jeszcze przez jakiś czas tj. do końca roku. Teraz już wiemy, że denominacja nie jest straszna pod względem podróżniczym.

Mińsk – pierwsze wrażenia

O 5:00 nad ranem Mińsk przywitał nas wielkimi, brutalistycznymi budynkami. Co prawda sen był pilniejszy, ale podziwiając przez chwilę krajobrazy wiedziałam, że będzie mi się tutaj podobać. Później było tylko lepiej. Nigdy nie widziałam, aż tak czystego miejsca. W przejściach podziemnych można lizać ściany, tak są wychuchane. Ulice błyszczą, przez 4 dni widziałam tylko jedną, porzuconą butelkę. Bezdomnych także jakby mniej. Aż nie chciało mi się w to uwierzyć. Mieszkaliśmy poza centrum i zapuściliśmy się w miejsce oddalone od głównych „zabytków” i nadal wszystko było schludne. Co prawda im dalej w las, tym bardziej robiło się upiornie i chyba średnio bezpiecznie. Mimo wszystko Mińsk zaskoczył nas bardzo pozytywnie – ludźmi, swoją czystością, cenami, a przede wszystkim tym, że zasługuje na lepszą opinię, niż ma. Ale raczej nie wróciłabym tu ponownie.  Na zwiedzanie Mińska spokojnie wystarczy weekend, ewentualnie trzy dni, jeżeli chcemy chodzić po muzeach. My mieliśmy 4 dni i ten ostatni dzień był dość zbędny, szlajaliśmy się bez celu, do tego deszcz i tak uniemożliwił dokładniejsze zwiedzanie. Żałowaliśmy, że nie zrobiliśmy sobie małej objazdówki wybierając jeszcze jedno, mniejsze miasto. Moglibyśmy mieć lepsze obraz na Białoruś. W końcu stolica jak to stolica – zawsze wygląda najlepiej jako wizytówka kraju. Momentami mieliśmy wrażenie, że wszystko wygląda ładnie, przyzwoicie, a w środku nie jest aż tak kolorowo. Przejeżdżając przez mniejsze miejscowości dało się zauważyć, że tam żyje się o wiele, wiele biedniej. Mimo wszystko warto zobaczyć ten wycinek Europy, ale z pewnością nie byłaby to stolica, którą bym polecała w pierwszej kolejności. Dlaczego bym już tu nie wróciła? Bo niewiele zostało do zobaczenia. Prócz jednego parku zobaczyłam wszystko co było w planie i to mi wystarczy:)

zDSC_9190

zDSC_9208-2

Jacy są Białorusini na pierwszy rzut oka?

Prawie wszyscy ludzie, których spotkaliśmy na swojej drodze byli przyjaźni i pomocni. Na granicy jedna Pani uświadomiła nas o denominacji i wskazała kantor na granicy. Przy tym trochę się śmiała i dziwiła, że jedziemy do Mińska w celach turystycznych. Kiedy wysiedliśmy z autokaru i nie wiedzieliśmy w którą stronę mamy iść spotkaliśmy Pana, który zamówił dla nas taksówkę. Myśleliśmy, że na każdym dworcu są postoje taksówek – niestety nie w Mińsku, albo niedokładnie szukaliśmy. Tak czy inaczej pomoc była nieoceniona, ponieważ po rusku nawet jednego zdania nie byliśmy złożyć. Rafał później już tak:)

Kiedy chcieliśmy dojechać na dworzec z kolei inna Pani pokazała nam autobus, którym dojedziemy, a w trakcie jazdy pokazała gdzie dokładnie mamy wysiąść. Czasami mieliśmy problemy, aby w szybkim tempie obliczyć te miliony białoruskie, ale w sklepie sprzedawcy zawsze nam pomagali się z tym uporać i dokładnie tłumaczyli ile biorą i ile wydają reszty. Ewidentnie nikt nie chciał nas oszukać mimo tego, że miał doskonałą okazję. Zapewne na zachodzie tylko czekają na takich nieobytych turystów. Jedynie co mnie denerwowało to kpiący uśmiech u niektórych, kiedy Rafał próbował mówić coś po rusku. Nie zawsze tak było, ale takie zachowanie nie podobało mi się. Później było tylko gorzej – szalony kierowca autokaru i celnicy na granicy, którzy pokazali, że i tutaj ludzie potrafią być okrutni.

Nie jest to miejsce z pięknymi zabytkami, z zapierającymi dech w piersiach krajobrazami, ale na pewno ma coś w sobie, co warto zobaczyć na własne oczy. Nie sądzę, że jeszcze wrócę do Mińska, ale inne, małe miasteczka czy nawet wsie chętnie kiedyś odkryję. Kiedyś. To co? Teraz Rosja?