Menu
Refleksje

Wszystko, co niby tracę przez częste podróże

Co jakiś czas zastanawiam się, co tracę przez częste podróże. Nie mówię tutaj o 2-tygodniowych wakacjach i tygodniowych feriach raz do roku, tylko regularnych wyjazdach 1-2 razy w miesiącu, a czasami i częściej. Zastanawialiście się kiedyś nad tym? Czy może macie bardziej przyziemne problemy? 🙂

Od dłuższego czasu miałam pomysł, aby o tym napisać, ale nie wiedziałam jak to ugryźć. Potrzebowałam także bodźca, aby przelać wszystkie refleksje na wirtualny papier. Nieprzyjemny bodziec się pojawił, więc powstał i ten tekst. W końcu.

Od razu zaznaczam, że jest to moja opinia i tylko moje doświadczenia. Nie każdy musi podzielać moje zdanie, ale nie chcę czytać komentarzy „nie masz racji”, „co Ty gadasz”. Nie zgadzam się na to, żeby ktoś podważał moje doświadczenia.

No to jedziemy! Wszystko, co niby tracę przez częste podróże.

Na co najlepiej przeznaczyć pieniądze?

Mam wrażenie, że przez podróże uciekają mi dwie rzeczy – pieniądze, które można zainwestować w swój rozwój i po latach zbierać zasiane plony oraz czas, który mogę poświęcić na wspinaczkę po szczeblach samorozwoju i dla przyjaciół.

Ale po kolei…
Jakby nie było, podróże kosztują, nawet te budżetowe wymagają od nas posiadania mniejszego lub większego worka cebulionów. Nie wierzę w bajki, że ktoś przejechał autostopem Europę mając 100 zł w kieszeni, albo i mniej.

Tak czy inaczej wszystko jest kwestią decyzji na, co poświęcimy swój czas i pieniądze. Jest to oczywiste, ale nie takie łatwe w praktyce. Wiecie jak to jest, konto oszczędnościowe się powiększa, a jedyna myśl, jaka się pojawia to „pojechałabym gdzieś”, a nie „zainwestuję w siebie i podniosę swoje kwalifikacje”.

Z drugiej strony jest to trochę przesada, ponieważ dokształcać można się na różne sposoby niekoniecznie za grubą gotówkę. Tym bardziej, że w dzisiejszych czasach wiedza, nawet ta darmowa jest na wyciągnięcie ręki. Sama zresztą tak robię, ale z tyłu głowy zawsze przebija się głos – trzeba więcej.

Nie jest tak, że żyje tylko i wyłącznie podróżami, choć one odgrywają dużą rolę. Dużo czytam, interesuję się wieloma rzeczami, eksperymentuje i każdego dnia staram się robić kroki w przód w każdej sferze życia. Nie zmienia to faktu, że z tyłu głowy pojawiają się wyrzuty sumienia, że pieniądze powinno się zainwestować w coś innego, a nie spełniać swoje kaprysy związane z podróżami.

Trzeba to, trzeba tamto

No właśnie powinno – w dzisiejszym świecie mam wrażenie, że głównie stawia się na stabilizację, ułożenie sobie życia i rozwój zawodowy. Jak ktoś postępuje inaczej, od razu pojawiają się komentarze, że jest niedojrzały, a zegar tyka i czas wziąć się za dorosłe życie. Trochę tak jakby odstępstwa od normy były czymś gorszym.

Społeczeństwo naciska na nas, żebyśmy ciągle się rozwijali, aby być atrakcyjnym pracownikiem. Dzięki temu potencjalny szef zechce zatrudnić nas do realizacji swoich marzeń. W takim otoczeniu ciężko jest wyciszyć głos ludu i zacząć słuchać tylko siebie.

Ale już od dłuższego czasu coraz bardziej dociera do mnie, że lepiej jest żyć w zgodzie ze sobą i w końcowym rozrachunku ewentualnie źle na tym wyjść, niż robić coś na siłę i pędzić za stadem, bo tak trzeba.

Uciszyłam trochę sumienie biorąc udział w ciągu roku w 3 szkoleniach (wszystkie związane z blogiem :D) i zapisując się na podyplomówkę. Był to świadomy i wyczekany wybór, nie na siłę, aby tylko coś zrobić. Poza tym na co dzień dużo robię w kierunku rozwoju osobistego, ale wiecie jak to jest – odzywa się poczucie, że to za mało.

Okazało się, że te dwie sfery życia da się pogodzić w jakimś stopniu. Jednak najważniejsze jest to, aby nie żyć w poczuciu, że trzeba inaczej postępować, bo tak jest właściwie. Warto też odpuścić walkę z wiatrakami i podążać za swoimi, a nie cudzymi pragnieniami.

Mieliście kiedyś dylematy typu szkolenie (czy inna forma rozwoju) vs podróże?

Znajomi czy podróże?

Jeżeli miałabym wybierać, dotychczas najbardziej zasmucała mnie moja nieobecność na wszelakich urodzinach, parapetówkach czy innych wydarzeniach, które generują wspólne wspomnienia (to chyba najdłuższe zdanie jakie napisałam :D).

Największą radość i spełnienie dają te sytuacje, wydarzenia, gdzie pierwsze skrzypce grają ludzie. Bardzo bym chciała, aby było inaczej, ale niestety nawet największy sukces, który świętuje się w pojedynkę nie daje takiej radości.

Podobnie o wiele fajniej jest pić szampana urodzinowego w towarzystwie znajomych, którzy ledwo co się mieszczą w salonie, niż wyżłopać pół butelki wina samotnie pod kocykiem. Co do tego nie mam wątpliwości.

Z tego względu czasami jest mi szkoda, że tyle mnie omija, ponieważ tak dużo podróżuję. Nie da się ukryć większość spotkań i innych eventów odbywa się właśnie w weekend. Charakter mojej pracy, póki co nie pozwala, aby wyjeżdżać w środku tygodnia i w weekendy prowadzić nocne życie. Także, kiedy inni stroją się na imprezę i stoją w kolejce po procenty, ja pakuję manatki i uciekam z Warszawy. Kiedy inni produkują wspólne wspomnienia, ja poznaję nowe miejsca i powoli wypadam z ich kręgu. Nie jest to kwestia miesięcy, ale już lat, więc proces się zamyka.

Patrząc wstecz zauważyłam, że zawsze (ok.99%) w pierwszej kolejności wybierałam podróże, a nie towarzyskie wydarzenia. Postępuję w zgodzie ze sobą i często okazuje się, że wybór jest trafny. Wcześniej nie byłam tego pewna. Niestety oglądając się na innych, możemy jedynie coś stracić.

Wszystko, co niby tracę przez częste podróże

Kiedy po raz pierwszy miałam wyjechać na Erasmusa jedną z moich obaw było to, że przez pół roku wiele relacji rozluźni się, albo w ogóle odejdzie do lamusa.

Wyjechałam, wróciłam i nic się nie zmieniło. Zresztą najcenniejsze kontakty są tak samo silne, nieważne jak długo i często jestem poza granicami kraju. Te najsłabsze ogniwa nie przeżyją bez względu na moją częstą zmianę położenia.

Jeżeli teraz stałaby przede mną perspektywa dłuższego wyjazdu, już bym nie oglądała się na innych. Powód jest prosty: oni prawdopodobnie nie zwróciliby uwagi na mnie ani na kogokolwiek innego. Trochę brutalne, ale coraz częściej dostaję tego potwierdzenie. Aktualnie ciężko jest mi ocenić czy stawianie siebie na pierwszym miejscu jest przejawem egoizmu, czy może jest to normalny odruch.

Nie twierdzę, że teraz inni ludzie idą w odstawkę, ale chciałabym na pierwszym miejscu postawić siebie.

Wniosek jest prosty: Coś się traci, a zyskuje się coś innego. Warto podążać za sobą i nie robić sobie wyrzutów z tego powodu, że postępuje się inaczej, niż jest to ogólnie przyjęte. Brzmi banalnie, ale minimum dwa lata mi zajęło, aby to poczuć.

Podzielcie się swoimi refleksjami:)