Przejazd Żukiem przez przełęcz Stelvio
W poszukiwaniu kryształowych ścian w Val Daone
Weekend nad jeziorem Garda cz. I
Weekend nad jeziorem Garda cz. II – wyjście w góry
Będzie to ostatni wpis o Gardzie, ale to nie koniec naszej złombolej wyprawy. Pozostały jeszcze do opisania dwa, ciekawe miejsca, które odwiedziliśmy i chcemy polecić. Ale o tym kiedy indziej. Tym razem Michał opisuje wycieczkę rowerową w góry, męskiej części naszej ekipy. Będzie też o włoskim jedzeniu, ładnych jeziorach i napotkanych osobach na trasie.
„Tam jest wszystko” powiedziała Kasia, kiedy opracowując naszą trasę powrotną ze Złombola doszła do jeziora di Garda. „Ładne jezioro, góry i miejscowość. Można chodzić, pływać, żeglować, jeździć na rowerze, dobrze zjeść i uprawiać alkoturystykę„. Ponieważ wizyty u Kasi w Madrycie a później Złombol wyczerpały temat alkoturystyki, ta opcja (razem z żeglowaniem) interesowała mnie najmniej. Starałem się też nie napalać na rowery mając w głowie obraz prostej jak drut alejki nad morzem w Trójmieście. Alejką na której o każdy centymetr walczysz z pieszymi zmieniającymi kierunek marszu kilka razy na sekundę, dziećmi z oczami zalepionymi watą cukrową i panienkami w japonkach patrzącymi czy im się sukienki nie wkręcają w łańcuch (serio straż miejska powinna wlepiać mandaty za jeżdżenie w klapach na rowerze).
Już w drodze do Riva del Garda uświadomiłem sobie, że może być ciekawie, ponieważ od tygodnia za oknami Żuka jedno nie chciało się zmienić (pomimo tych ponad 2 tys kilometrów jazdy) – góry. Alpy są, wielkie, piękne i rozległe. I bez problemu sięgają do Lago di Garda i jeszcze starczyło im sił, żeby je otoczyć ze wszystkich stron 🙂 Po pierwszym noclegu na miejscu rzuciłem hasło „Idziemy na rowery„. Jako, ze Giers i Zbysiu to bardzo podatny grunt dla pomysłów uprawiania sportu dołączyli szybko i bez zbędnego namawiania z mojej strony. Poszliśmy do wypożyczalni, w której dostaliśmy po rowerze i kasku, mającym ochronić nasze ostatnie szare komórki. Sam sprzęt całkiem ok – hamulce tarczowe, cośtam dający amortyzator i raczej działające przerzutki. Ogólnie spodziewałem się, ze będzie gorzej. Wsiadamy, ustawiamy siodełka i jedziemy. Najpierw przez centrum miasta pełne turystów (znów widzę Trójmiasto w sezonie) i samochodów (szczypta Warszawy). Szybko śmigamy przez bardzo ładne, stare centrum i zjeżdżamy z drogi. Na ścieżce jest naprawdę dużo ludzi i nie ma się czemu dziwić biorąc pod uwagę widoki jakie tam są. Kręta droga pod górę, po prawej skały po lewej, w dole, granatowe jezioro a na nim niezliczone, białe żagle. Super.
Po drodze widzimy knajpę. W niej zaskakujące ceny – po 8 euro za spaghetti lub lasaggne. Tanio (stosunkowo), spodziewaliśmy się że cena będzie adekwatna do wysokości na której jesteśmy a tu niespodzianka – ta sama co „średnia włoska turystyczna za lokalne włoskie danie”. Serio, jak się jeździ po północnych Włoszech, w większości popularnych lokali ceny oscylują wokół 8 euro za pizze lub danie z makaronu. Może poza Wenecją – tam wydaje się, że euro ma dwa razy mniejszą wartość 🙂
Wracając na szlaki rowerowe – szybka decyzja (podjęta bardziej przez pobudzony węch niż rozum) jemy tu w drodze powrotnej. A na razie – ciśniemy na górę. Za restauracją nawierzchnia zmienia się na asfalt. W sumie dobrze, będzie łatwiej podjechać. Później trafiamy na małą miejscowość. Małe domki, po włosku przytulone do siebie jakby im było zimno, skupione wokół małego kamiennego placyku, otoczone winnicami. Te miasteczka są takie włoskie jak makaron, filmy Tornatore i Fiat 500 🙂 Ma jeszcze jedną zaletę – nie są turystyczne – nie ma tu tłumów, włoskich pamiątek wyprodukowanych w Chinach i restauracyjnych naganiaczy. Dają obraz włoskiej prowincji (przynajmniej tak mi się wydaje – nie widziałem przecież całej).
Jedziemy dalej przez kolejne miasteczko wyglądające jak następna część tego samego filmu. Pod górę idzie mi coraz gorzej – ostatnie rzeczy jakie można powiedzieć o moim trybie życia (w przeciwieństwie do moich towarzyszy) to „zdrowy” a tym bardziej „sportowy”. Momentami jest tak stromo, że przy trasie pojawiają się znaki zalecające prowadzenie roweru. Co ciekawe są skierowane w stronę tych wjeżdżających a nie zjeżdżających. Oczywiście po „cebulacku” stwierdziliśmy, że znaki są „na wszelki wypadek” i nic się nie stanie jak podjedziemy. Rzeczywiście – podjechaliśmy i nic się nie stało 🙂
Na szczycie otrzymaliśmy upragnioną nagrodę – piękne, czyste, mokre i zimne jezioro Lago di Ledro. Tak – zimna woda to była dla nas zaleta. Mi spodobała się do tego stopnia, że po pływaniu po prostu w niej siedziałem, żałując że nie mogę cały czas mieć zanurzonej głowy.
Ponieważ rowery wypożyczyliśmy na pół dnia a po drodze mieliśmy jeszcze zjeść obiad. Powrót szacowaliśmy na dobrze 60 minut zjazdu – przeliczyliśmy się – menu w przydrożnej knajpie czytaliśmy 15 minut później. Podzieliliśmy się ostatnią lasagne’ą w barze i dwoma treściwymi sałatkami. Do picia – mojito i piwo, wszystko zimne jak jezioro na górze.
Całość przejazdu – męczenie się pod górę, wspaniała przerwa i powrót w dół z wiatrem we włosach wymagający refleksu i uwag jest dla mnie kwintesencją kolarstwa górskiego. To był dzień, w którym nasz nastrój opanowały endorfiny wytworzone podczas wysiłku i adrenalina podczas zjazdu. Nic dziwnego, że wieczorem opowiadając reszcie ekipy to co Wam teraz piszę, na rezygnację z wędrówki po górach zdecydował się Łukasz i Matej. Tak oto następnego dnia 100% mężczyzn z ekipy autoFOCUSA pojawiło się w wypożyczalni rowerów.
Jazda drugi dzień z rzędu była trudniejsza i dużo bardziej bolesna – przydałaby mi się wtedy maść na przysłowiowy ból dupy. Na celownik wzięliśmy trasę podobną do poprzedniej – podjazd, jezioro i zjazd, miała podobny profil i poziom trudności.
Po drodze spotkaliśmy dwie miłe panie z Polski, które mają szczęście mieszkać w tej ciekawej okolicy. W sumie z rozmowy wyszło, że nie do końca podzielają nasze zdanie na jej temat 🙂 Chyba po prostu wolałyby wrócić do Polski. O ile trasa dzień wcześniej miała zróżnicowaną nawierzchnię tak ta była w całości pokryta równiutkim asfaltem. Podjazdy były łagodniejsze, z wyjątkiem małej stromej uliczki w jednej z miejscowości. Przy aplauzie spotkanych dwóch Polek, urządziliśmy sobie na niej małe zawody kto dojedzie najdalej. Wszystkich przebił Łukasz, którego „najdalej” było na samym szczycie podjazdu.
Po drodze zobaczyliśmy bardzo fajne stare auto, a w nim małżeństwo w towarzystwie psa, który, tak jak zlombolowicze, czuje motoryzacyjne klimaty 🙂
Na górze 80 letnie Bugatti okazuje się repliką opartą na Volkswagenie Garbusie. Mimo tego wygląda i brzmi obłędnie.
Próbujemy sobie zrobić zdjęcie kiedy razem wyskakujemy we czterech w jednym momencie z wody. Jak widać osiągnęliśmy połowiczny sukces i to na niektórych zdjęciach.
Po nieudanej sesji ogarniamy się i wracamy. Ta sama trasa przy wielokrotnie większej prędkości to zupełnie inna bajka. Jak podjeżdżaliśmy trochę narzekałem, ze nuda, że to nie jest MTB i w ogóle. Jak wracałem czytałem się jak zawodnik startujący w Giro d’Italia. Zjazd z nawrotami, w których nie można „nie wyrobić” są świetne. Za to wleczenie się za samochodami już mniej 🙂 Zaraz jak zrobiło się płasko pojawiło się miasto Riva del Garda, a tam tradycyjna meta w wypożyczalni.
—————–
Informacje praktyczne:
Cały region Lago di Garda obfituje w dobrze zaplanowane i opisane trasy rowerowe. Można tam znaleźć różne trasy od praktycznie płaskiej asfaltowej po trasę do downhillu wyposażonej w wyciąg.
W całości pomagają zorientować się mapy (koszt kilka Euro) i darmowe przewodniki po trasach rowerowych dostępne w informacji turystycznej.
Podobnie sprawa wygląda z wypożyczeniem rowerów – od prostych górali, przez szosówki do „fulli” (rowery z amortyzowanym zawieszeniem obydwu kół) wyposażonych w silniki elektryczne oszczędzające siły rowerzysty na podjazdach. Koszty – różne, najtańsze rowery kosztowały 8 EUR za 4 godziny. Nasze (adekwatne do naszych umiejętności i fizycznych możliwości pokonania tras) – wyposażone w trochę lepsze amortyzatory i hydrauliczne hamulce tarczowe – 13 Euro za 4 godziny.
I tak zakończyliśmy weekend nad Gardą. Następnie naszym punktem na mapie była…