Siedzę na lotnisku w Rzymie i nie wiem w zasadzie od czego zacząć. Przez ostatnie dni dużo się działo, wszystko się zlało w jedną, kolorową masę. Nie wiadomo co z niej wyciągnąć i pokazać na blogu, a co pozostawić jedynie w pamięci. Ponieważ jest tego sporo, relację podzielimy na części. Będziemy pisali na przemian – każde z nas będzie opowiadało o jednym dniu. Rzut oka do kalendarza – jest ósmy dzień naszego wyjazdu, czujemy się jakby było osiemnasty. Ale zacznijmy od początku – dnia pierwszego, a w zasadzie jeszcze wcześniej…
Dzień 0 – (a w zasadzie tydzień) Warszawa – Wrocław
Mógłbym napisać, że przed wyjazdem otworzyła się organizacyjna puszka Pandory, ale to byłoby zbyt delikatne stwierdzenie. Na to, co się działo przed wyjazdem mamy w domu lepsze określenie: Pandora się na nas zesrała. Oprócz normalnego przedwyjazdowego ogarniania trasy i pakowania doszły (alfabetycznie)- choroby, delegacje, formalności, lekarze, nadgodziny, papiery, pogotowie, rozliczenia, terminy, wizyty, wnioski, zapalenie jelita, zlecenia, zwolnienia. Rzeczy do zrobienia było tyle, że nie udało nam się wsiąść do pociągu do Wrocławia, na który mieliśmy bilety. I tu mała siurpryza – ciężko załatwić sobie transport w Polsce, w piątek, przed majówką o godzinie 19. W związku z tym zdecydowaliśmy się pojechać samochodem. Wybór nie taki oczywisty jakby się wydawało – tak jak pisałem – mieliśmy wracać (i wracaliśmy) samolotem z Rzymu do Warszawy Trudno, wsiadamy do samochodu, a myślenie co z nim potem zrobimy, zostawimy przyszłej Kasi i przyszłemu Michałowi. W końcu po tym długim tygodniu wyjeżdżamy – uda się wystartować, teraz będzie z górki…
No prawie…
Trochę (po raz kolejny) zwątpiłem w sens wyjazdu, kiedy miasto, które wyglądało jak Częstochowa okazało się być Częstochową. Nie zauważyłem zjazdu na Wrocław i dołożyliśmy sobie do wycieczki jakieś 100 km. Tego dnia nie tylko nie zdążyliśmy na pociąg, ale i do hostelu. No cóż, trzeba będzie spać w samochodzie. Dojeżdżamy na parking, wyciągamy śpiwory i zasypiamy. Do pobudki zostały trzy godziny. Teraz będzie z górki…
Dzień 1 – Wrocław-Pardubice
W sobotę rano, po nocy spędzonej w aucie pojawiliśmy się na stracie Auto Stop Race. Z kolei nasze auto porzuciliśmy na parkingu, tuż przy uniwersytecie. Mieliśmy nadzieję, że nikt nie zabierze go na złom, ani nie wlepi nam kosmicznego mandatu. Stwierdziliśmy, że tym będziemy martwić się za 2 tygodnie.
Po wielu przeciwnościach losu, ciężko było nam uwierzyć, że tu dotarliśmy i zaraz wyruszymy w kierunku Włoch. Kilka minut po 9:00 ponad tysiąc osób w niebieskich koszulkach wybiegło na ulicę w celu poszukiwania kierowcy, który podwiezie ich jak tylko daleko się da. Wyruszyliśmy i my. Kompletnie zieloni w temacie łapania stopa. Kilka minut przed oficjalnym startem podjęliśmy ważną decyzję – czas zaplanować trasę 🙂 Zgodnie stwierdziliśmy, że poszukamy szczęścia na Bielanach Wrocławskich. Nie wiedzieliśmy czy to jest dobry pomysł, ale to nie miało znaczenia. Fakt, że wyjazd doszedł do skutku był najfajniejszy. Nie zwracaliśmy uwagi na poważne niedobory snu, ciężkie plecaki i luki w wiedzy w kwestii łapania stopa. Wreszcie robiliśmy coś nowego.
Generalnie postanowiliśmy, że kierujemy się w kierunku Czech, a nie Niemiec. Dochodziły do nas słuchy, że Czesi niechętnie zabierają autostopowiczów. Wtedy jeszcze nie wiedzieliśmy, że dotkliwie się o tym przekonamy. Tak czy inaczej rozstawiliśmy się na Bielanach Wrocławskich na drodze, po raz pierwszy wyjęliśmy blok i markera i przystąpiliśmy do dzieła. Kątem oka dostrzegliśmy, że powoli sypią się pierwsze mandaciki. Nas ta nieprzyjemność ominęła, a na pierwsze auto czekaliśmy może z 10-15 minut. Pracownik OBI zabrał nas, jeszcze jedną parę i ruszyliśmy przed siebie. Przejechaliśmy niewiele kilometrów, ale to nie miało znaczenia. Najważniejsze, że posuwaliśmy się do przodu. Wtedy jeszcze niewiele wiedzieliśmy o stopowaniu, ale mieliśmy świadomość, że ważne jest to, gdzie wysiądziemy. Stacje benzynowe zawsze są dobrą i bezpieczną opcją, także tutaj pożegnaliśmy się z pierwszym kierowcą. Mieliśmy szczęście, że był korek. Dzięki temu przejeżdżający kierowcy mogli w ogóle nas dostrzec, a nawet nam się przyjrzeć. Ponownie po chwili machania kciukiem udało się załapać kolejną podwózkę. Tym razem mieliśmy przyjemność jechać z parą, która co roku wspiera autostopowiczów. Przynajmniej mieli chęć na rozmowy z nami. Im dalej w las, tym ciężej było o konwersację. Ten odcinek trasy również zakończyliśmy na stacji benzynowej, gdzie postanowiliśmy zrobić sobie przerwę. Uzupełniliśmy zapas yerby, posmakowaliśmy przekąsek z pakietu startowego i przy okazji zapoznaliśmy się z resztą ekipy. Posłuchaliśmy złotych rad, aby omijać Pragę szerokim łukiem. Doświadczenie pokazało, że Pragę autostopem już zawsze będziemy omijać. Tak czy inaczej fajnie było posłuchać historii doświadczonych autostopowiczów.
Po krótkiej przerwie wróciliśmy do zbierania naszego doświadczenia w kwestii stopa. Zanim dobrze ustawiliśmy się na drodze i wypisaliśmy kolejną kartkę, udało się zatrzymać kolejne auto. Los się odwrócił. Po pechowym tygodniu, teraz wszystko szło gładko. Lecieliśmy jak burza. Dzięki temu powoli zaczęłam snuć plany, że być może uda się zahaczyć o włoskie Burano. Teraz sama się z siebie śmieję – amatorszczyzna totalna. To, że teraz idzie jak z płatka, nie znaczy, że następnego dnia nie utknie się na bezludnej polanie. Mówią, nie chwal dnia przed zachodem słońca. Stwierdzam, że mówią całkiem do rzeczy. Wracając do przejażdżki. Bardzo miła para podwiozła nas do Kudowy-Zdrój, gdzie roiło się od osobników w niebieskich koszulkach. To oznaczało tylko jedno – nasi tu są, czyli musimy cierpliwie ustawić się w kolejce. Do tego w tym miejscu odżyły Michała traumatyczne wspomnienia. Całkiem wyraźnie pamiętał, jak kiedyś stał na tej samej stacji i łapał stopa przez 6 godzin. W tamtym przypadku nie było happy endu. Liczyliśmy, że z nami będzie inaczej. Zrobiliśmy wywiad wśród innych autostopowiczów, którzy przyznali, że ciężko jest się stąd wydostać. Niektórzy żywili się resztkami nadziei, a inni ruszyli w kierunku czeskiej granicy. Ponoć tam było lepiej z łapaniem stopa. Czyżby nasze szczęście znowu się od nas odwróciło? Ja stałam przy drodze, a Michał poszedł na stację szukać wybawcy, który podwiezie nas…byle dalej. Dość niechętnie, ale para Polaków zdecydowała się podwieźć nas w kierunku granicy. W końcu pojechaliśmy z nimi dalej, aż do Hradec. Ich destynacją była Praga, ale nie chcieliśmy nadużywać gościnności i w sumie wcale nie chcieliśmy jechać do Pragi. I tutaj ważne – autostop jest nieprzewidywalny, nie zawsze jest to fajne, ale na brak przygód nie można narzekać. Kolekcjonujmy wspomnienia!
Wysiedliśmy na jakimś czeskim poboczu. Wtedy jeszcze nie wiedzieliśmy, że tutaj już zostaniemy. Powoli zaczęło odzywać się zmęczenie, ale stwierdziliśmy, że jest jeszcze młoda godzina, więc działamy. Chcieliśmy dojść do centrum handlowego, które było na mapie, aby wreszcie coś zjeść. Okazało się, że owe centrum to 2-3 wielkie sklepy w jakimś Pipidowie Dolnym. Mieliśmy iść 2 km, a przeszliśmy ze 4 km. Moje nerwy powoli informowały mnie, że nie jest dobrze. Spacerowaliśmy co prawda wśród ładnych krajobrazów, ale ciężko było o żywą duszę, a co dopiero o przejeżdżający samochód. W końcu doszliśmy do miejsca, gdzie mogliśmy coś zjeść (smażony ser!) i przemyśleć całą sytuacją. Niewątpliwie znaleźliśmy się w czarnej dupie. Mieliśmy dwa wyjścia. Rozbić namiot gdzieś w okolicy, wyspać się i jutro z rana udać się w stronę bardziej ruchliwej drogi. Druga opcja bardziej do mnie przemawiała i tak zrobiliśmy – postanowiliśmy dostać się do większej miejscowości obok. To tylko 10 kilometrów, ale nie było kolorowo. Droga tak kiepska na łapanie stopa, że koń by się uśmiał. Przejezdni urządzali sobie z nas podśmiechujki. Nie wiem czy bawiło ich miejsce, gdzie łapiemy stopa, czy w ogóle nie wiedzieli, co my odstawiamy przy drodze, na wsi zabitej dechami. Pomachaliśmy trochę kciukami i zrezygnowani daliśmy sobie jeszcze 10 minut na to przedstawienie. Opłacało się. Jeden, bardzo miły Pan zlitował się nad naszym losem i podwiózł nas pod sam hostel, który wybraliśmy. Czułam, że wracamy do gry (kolejne naiwniactwo). W ogóle przejechaliśmy tylko 10 km z tym kierowcą, a był jednym z milszych osób, które spotkaliśmy na trasie.
Tak czy inaczej – dotarliśmy do Pardubic. Z okazji soboty ciężko było o wolne miejsce w hostelu, więc musieliśmy się pogodzić z faktem, że znowu czeka nas kąpiel w mokrych chusteczkach. Znaleźliśmy odludne miejsce w lesie, gdzie rozbiliśmy nasz przenośny domek. Trochę się obawiałam tej mrocznej miejscówki, ale chciałam się już położyć. Gdziekolwiek. Michał woli miejsca z dala od ludzi, bo tam nikt nic nam nie zrobi, a ja z kolei wolę mieć w zasięgu wzroku żywą duszę. Tak czy inaczej czekała nas długa noc, której już dawno nie doświadczyliśmy.
Dzień 2 – Pradubice – Praga, uczymy się czeskiego
Udało nam się coś czego nie dokonaliśmy ani razu przez tydzień – wyspaliśmy się 🙂 No przynajmniej ja. Lepiej znoszę zimno. No dobra nie jestem taki twardy, po prostu miałem dobry, puchowy śpiwór 🙂 W związku ze zmęczeniem i daleką droga, która nam została, postanowiliśmy zwolnić (tak, tak – drugiego dnia WYŚCIGU), nie spieszyć się ze wstawaniem czy śniadaniem. Postanowiliśmy stanąć za rondem przy wjeździe na drogę ekspresową. Po czarnej d… dziurze, w której byliśmy wczoraj wszystko w Pardubicach wydaje się bardziej przyjazne początkującym autostopowiczom. W dobrych humorach wyciągamy łapki i kartkę z naszym celem – Czeskimi Budziejowicami. Po dłuższej chwili wystawiamy drugą z napisem „Praga” – nie chcemy zniechęcać tych, którzy mogą nas podrzucić w mniej wymarzonym kierunku. Czekamy, machamy, uśmiechamy się, używamy całego naszego niewerbalnego uroku jaki w sobie mamy – ciągle nic. Po kolejnej dłuższej chwili chowamy obydwie kartki – nie chcemy przecież zniechęcać tych, którzy mogą nas zabrać gdziekolwiek.
Następnym usprawnieniem naszego stopowania była decyzja o wyjściu na drogę wylotową w kierunku Pragi. Chęć wydostania się Pardubic była silna. Nie mniej ważne było pozbycie się myśli, które towarzyszyły nam od poprzedniego wieczoru – „jesteśmy ostatni”, „nie dojedziemy” i „jak my wrócimy do domu”. Na szczęście w tym miejscu nie czekaliśmy długo – mieliśmy kolejną okazję do podszlifowania czeskiego. Co prawda nie pamiętam już jak jest „20 kilometrów” po czesku, ale brzmi na tyle podobnie do naszego, że dało się zrozumieć. Z jednej strony to niedaleko, z drugiej strony chcieliśmy mieć poczucie ruszenia się z (bardzo ciemnego) miejsca w którym byliśmy od wczoraj. Vesnice – miasteczko, za nim stanice – stacja, na której łapiemy kolejną podwózkę. Na którą, oczywiście musimy trochę poczekać.
Z charakteru jestem spokojny, ale niecierpliwy, Kasia z kolei jest niespokojna i… też niecierpliwa Auto Stop Race od początku uczyło nas cierpliwości. Idąc rano z plecakami już w ogóle nie pamiętaliśy o codziennym pośpiechu 🙂 Na stacji posiedzieliśmy na trawie, podziwialiśmy otaczający nas las, słuchaliśmy ptaków i dodatkowo utopiliśmy nudę w termokubku piwa. Starczyło czasu nad badania wpływu umiejscowienie kartki z nazwą miejscowości na ilość samochodów, które się zatrzymują. Zasłonienie twarzy kartkami pomogło – zatrzymały się aż dwa auta 🙂
Tym razem do do trzech języków używanych do dogadania się z kierowcą – czeskiego, polskiego i angielskiego doszedł czwarty – rosyjski. Student, z którym jechaliśmy używał go, żeby wytłumaczyć nam niektóre czeskie słówka. Jedno z nich dálnice oznaczające autostradę było nam szczególnie bliskie. Oznaczało, że we wtorek o 15 znajdziemy się na drodze w kierunku Pragi, z której uciekaliśmy przez pół dnia i na którą wracaliśmy przez kolejne pół. Gdzieś słyszałem, że rzeczy potrzebne do udanego podróżowania to po pierwsze dobry plan, a po drugie gotowość na jego zmianę 🙂 Przy autostradzie nie czekaliśmy długo, po samej drodze (w końcu) jechaliśmy szybko i daleko (niebagatelne 100 km), więc wydawało się, że idzie ku lepszemu 🙂
W Pradze postanowiła sprowadzić na ziemię nas i nasz optymizm i pokazać dlaczego nie warto przez nią przejeżdżając stopem. Przy drodze nie było gdzie stanąć – była to obwodnica szybkiego ruchu. Zostawały więc wjazdy na drogę, te niestety były pełne samochodów obładowanych zakupami, ludźmi, kurami i jenotami. Pierwszy raz w życiu, ktoś na wystawienie kciuka odwdzięczył mi się pokazaniem innego palca. Po chwili po raz drugi w moim życiu ktoś robi to samo. Przypominam mi się ruskie słowo durak – tak o mieszkańcach Pragi wypowiadał się jeden z naszych czeskich towarzyszy podróży. Po raz kolejny w czasie wyjazdu zmieniamy miejsce – postój przed stacją metra i pętlą autobusową wydaje się ok. Ulica długa i prosta, ruch wielki, tuż przed zjazdem w dobrym kierunku, było się też gdzie zatrzymać. Staliśmy tam przez godzinę, niestety każdy kto tam parkował nie robił tego dla nas, a dla swoich rodzi i znajomych. W zasadzie jedynym pozytywem były cukierki które dostaliśmy na pocieszenie od jednego z kierowców. Dobra – musimy trochę sobie pomóc jedziemy metrem na kolejna wylotówkę. Tam w ogóle tragedia – ani nas nie widać, ani nie ma gdzie stanąć – robi się ciemno, zimno i zaczyna padać. Kolejna zmiana planów – zostajemy w Pradze, szukamy noclegu – niedaleko jest hotel idziemy do niego, bo po prostu mamy dosyć. Bilans naszego wyjazdu: od startu 48 godzin, przejechane 300 km, marszu 15 km, plecaki nadal ważą po 20 kg każdy. Nie wiemy jak się stad wydostaniemy jutro. Kiedyś jak nie wiedziałem co robić ze sobą w życiu po prostu wpisałem w Google „Co zrobić, jak nie wiesz co zrobić ze sobą w życiu” co ciekawe – to co znalazłem pomogło. Jak się okazało wpisanie „Jak się k…a wydostać z j…j Pragi” też pomogło, ale o tym mieliśmy się przekonać dopiero następnego dnia…
Dzień 3 – Praga-Innsbruck, uczymy się slangu tirowców
Poprzedniej nocy mieliśmy szansę wyspać się w wygodnych łóżkach, wykąpać się w normalnych warunkach i naladować telefony, które służyły nam jako nawigacja. Obudziliśmy się bardzo zdeterminowani i czuliśmy, że to będzie dobry dzień. Plusem naszych kryzysów na trasie było to, że pojawiały się na zmianę – raz u mnie, a raz u Michała. Dzięki temu motywowaliśmy sie nawzajem. W innym wypadku mogłoby być trudno. Na pewno nie brałam pod uwagę tego, że się poddamy. Co najwyżej przeszło mi przez myśl, że sami się zdyskwalifikujemy i wyjedziemy z Pragi jakimś busem. Na szczęście nie było takiej potrzeby. Z samego rana wyruszyliśmy na miejsce o którym przeczytaliśmy w internecie. Ponoć każdy autostopowicz będący w Pradze staje właśnie tutaj. Na trasie spotkaliśmy parę Polaków, którzy też próbowali się wydostać z Pragi. Złapanie stopa zajęło nam niecałe 20 minut. Aż ciężko było uwierzyć, że tylko tyle. Zadowoleni wsiedliśmy do auta i szybko pognaliśmy w stronę Czeskich Budziejovic. Kierowca pędził niczym struś Pędziwiatr. Momentami myślałam, że zaraz odfruniemy. Chyba bardzo mu się spieszyło, bo wysadził nas na drodze szybkiego ruchu. W ekspresowym tempie, po jakiś wertepach dostaliśmy się na stację benzynową, która niestety była dość oddalona od drogi. Znaleźliśmy miejsce, gdzie jesteśmy widoczni, gdzie auta jadą dość wolno i jeszcze mają gdzie się zatrzymać. Po 5 minutach siedzieliśmy w kolejnym samochodzie z Niemkami. W sumie przejechaliśmy z nimi 15 km, po drodze niestety nie toczyły się żadne rozmowy. Wyobrażałam sobie, że osoby zabierające autostopowiczów zawsze są ciekawe świata, ludzi i chętnie prowadzą rozmowy. Z czasem okazało się, że nie zawsze tak musi być.
Od tych trzech dni poruszaliśmy się w żółwim tempie, ale cały czas do przodu. Podwózki po 10,20,30 kilometrów z czasem stawały się uciążliwe. Co chwilę z całymi gratami pakowaliśmy się do auta, aby za chwilę ponownie z całym dorobkiem wygramolić się z samochodu. Mimo wszystko cieszyliśmy się z każdego kierowcy, który litował się nad naszym losem. Tkwienie zbyt długo w jednym miejscu było dla mnie nużące. Wszystko rozchodzi się o to, że rzeczywistość trochę rozminęła się z moim wyobrażeniem o autostopowaniu. Myślałam, że wsiadając do auta, najczęściej będziemy pokonywać dłuższe trasy, a nie takie małe odległości. Późniejsze dni pokazały, że różnie bywa i w autostopowaniu niczego nie można przewidzieć:) Ale dość marudzenia, wróćmy do łapania okazji.
Tym razem wylądowaliśmy w niewielkie miejscowości, której nazwy nawet nie pamiętamy. Droga przy której staliśmy była dość ruchliwa. Zastanawiałam się czy pędzące auta w ogóle mają szansę nas dotrzec. Jeszcze częściej zastanawiałam się czy silny wiatr nie zdmuchnie mnie z powierzchni ziemi. Tak czy inaczej, staliśmy, machaliśmy kciukami i cały czas nie opuszczała nas myśl, że to będzie dobry dzień. Kolejne auto zatrzymało się dość szybko. Kierowca przyznał, że staliśmy w dość niebezpiecznym miejscu. Wysadził nas kilka kilometrów przed Czeskimi Budziejovicami. Od dwóch dni na trasie nie spotkaliśmy nikogo z naszego wyścigu. Dawało nam to poczucie, że jesteśmy ostro w tyle. Trochę szkoda, bo chcieliśmy zintegrować się z innymi uczestnikami, ale z drugiej strony nie musieliśmy ustawiać się w kolejce;) Wyobraźcie sobie, że 500 par w tym samym terminie jedzie w tym samym kierunku. Kolejki na stacjach benzynowych w tym przypadku są normą. Jeżeli macie problemy z cierpliwością to taki wyścig wyleczy Was z wszelakich problemów:)
Dostaliśmy się na dość duży parking i stwierdziliśmy, że czas spróbować przemieszczania się tirem. W końcu samochody ciężarowe zawsze jadą w dłuższe trasy, więc dzięki nim mamy szansę nadrobić sporo kilometrów. Ja pilnowałam nasz dobytek, a Michał poszedł na zwiady. Udało namówić się jednego tirowca na podwózkę. Początkowo nie był przekonany, aby nas zabrać, ponieważ auto zarejestrowane jest tylko na dwie osoby, a mandaty do niskich nie należą. Mimo wszystko zlitował się nad tym, że podróżujemy w parze i nie chcemy się rozdzielać. Po raz pierwszy miałam okazję wsiąść na pokład tira. Początkowo trochę się bałam tego, co mnie czeka. Zawsze podróżowanie taką wielką furą wydawało mi się średnio bezpiecznie. Nie wiem skąd te obawy, ale były bezpodstawne. Tirem podróżuje się prawie idealnie. Jest dużo miejsca z tyłu, więc mogłam się rozłożyć, a miejsca starczyło jeszcze na bagaże. Komfort lepszy, niż w Żuku, a panoramiczny widok wynagradzał fakt, że jechaliśmy maksymalnie 80 km/h. Do tego tirowcy zawsze są spragnieni rozmowy, więc cieszyliśmy się, że mogliśmy się odwdzięczyć za podwózkę. Dzięki długim konwersacją wiemy już prawie wszystko o tym zawodzie, nawet łyknęliśmy trochę slangu branżowego. Michał stwierdził, że umrze ze śmiechu jak kiedyś zapytam go, kiedy staniemy na pompie (czyt. na stacji benzynowej). Podróżowało się bardzo wygodnie i to jeszcze w dobrym towarzystwie. Aż nie chciało się wychodzić na zewnątrz, kiedy termometr pokazywał 8 stopni. Początkowo mieliśmy wysiąść w Czeskich Budziejovicach, ale dojechaliśmy, aż do Linz. Byliśmy dumni z siebie, że udało się w końcu wyjechać z Czech i przejechać kawałek Austrii. Po drodze mijaliśmy naszych kompanów, czyli nie byliśmy już ostatni. Udało się także uniknąć kontroli na granicy. Szczęście wróciło!:)
Linz przywitało nas ładną pogodą, przynajmniej w tej kwestii szczęście nas nie opuszczało. Zjedliśmy obiad składający się z bułek i kabanosów i postanowiliśmy zrobić jeszcze trochę kilometrów tego dnia. Na wyjeździe ze stacji spotkaliśmy dwóch kolesi z innego wyścigu. Zdecydowaliśmy się stanąć w różnych miejscach, aby kierowcy nie myśleli, że łapiemy stopa w aż cztery osoby. Stanęliśmy przy wyjeździe ze sklepu i stacji benzynowej. Wierzyliśmy, że tego dnia pojedziemy jeszcze dalej. Nasz optymizm powoli zabijała pogarszająca się pogoda. Z każdą minutą deszcz był coraz bardziej intensywny. Ja stanęłam na stacji z bagażami, a Michał walczył o podwózkę. Przy wyjeździe nie szło, więc udał się na stację, szukając szczęścia u tirowców. Udało się. Znowu ktoś zlitował się nad naszym losem. Wsiedliśmy do tira i znowu gnaliśmy przed siebie. Momentami już traciłam nadzieję, że pojedziemy dalej, ale los się odwrócił:) Każda podróż tirem wspominamy dobrze, ze względu na dużą ilość miejsca w środku i wygadanych kierowców. Stopniowo poszerzaliśmy swoją wiedzę na temat tego zawodu, a czas płynął bardzo szybko. Dojechaliśmy, aż do Innsbrucku, który przywitał nas niską temperaturą i lekkim deszcze. Rozbiliśmy nasz namiot i podjęliśmy decyzję, że następnego dnia wstajemy jeszcze wcześniej (tj. 5-6) i działamy dalej. Po kilku dniach wstawania z tirowcami mieliśmy wrażenie, że dni wydają się dłuższe, a za tym i nasza podróż będzie dłuższa;)