Auto Stop Race – relacja z wyścigu cz. I
Dzień 4 – Innsbruck – Florencja, będzie zabawa
Była to najzimniejsza noc wyjazdu, więc chętnie wygrzebaliśmy się z namiotu – na zewnątrz było porównywalnie zimno, ale przynajmniej można się było poruszać. Tym razem wstaliśmy odpowiednio wcześnie – było jakoś, po 6, więc ciężarówki nie zdążyły nam jeszcze uciec. Po śniadaniu na stacji orzeźwiającej kąpieli w umywalce wracamy do autostopowania. Mamy kolejny dzień, więc już coś wiemy. Na przykład to, że warto zacząć szukanie od polskich kierowców ciężarówek. Chodziło o to, żeby jakoś się dogadać na przewóz nas obojga. A z kim się łatwej dogadać i namówić na naginanie przepisów, niż z człowiekiem pochodzącym z tego samego kraju, co Wóz Drzymały i Pomarańczowa Alternatywa? Dobra te pozostałe cele były dużo ważniejsze od naszego, ale wiecie o co chodzi. Co ciekawe, rozmowa z wszystkimi trzema kierowcami ciężarówek, z którymi jechaliśmy, wyglądała podobnie:
– Dzień dobry, mógłby Pan zabrać dwie osoby?
– Nie bardzo, bo kabina jest tylko dwuosobowa.
– No ja jadę z dziewczyną, nie mogę jej tu zostawić. A zapytałby Pan na radiu czy ktoś na mógłby wziąć?
– No dobra… Koledzy, mam tu dwie osoby do zabrania w kierunku XYZ, jest może jakiś chętny?
– Cisza.
…
…
… dalej nic …
– No dobra, wołaj dziewczynę i jedziemy.
Poniższe zdjęcia są oczywiście z momentu, kiedy Innsburck był tylko naszym marzeniem.
Co ciekawe dopiero za drugim razem zobaczyłem ten schemat i dopiero za trzecim go wykorzystałem świadomie. No więc wołam dziewczynę i jedziemy. Tym razem jedziemy z Piotrem i ładunkiem wafelków i to pod sam Rzym! Ponieważ to daleko wiemy, że po drodze czeka nas co najmniej jeden nocleg. Ładna pogoda, przyjemne poranne światło, góry, winorośle i rozmowy. Super nastrój. Czułem się trochę jak w filmie drogi, a jak wiadomo, nie ma filmu bez odpowiedniego podkładu, klik.
W czasie tej drogi rozmawialiśmy o wszystkim – o domu, wyścigu, pracy kierowcy, Polsce, rodzinie, życiu i wafelkach. Dowiadujemy się, że w Europie nie ma granic (no prawie), ale nadal są różnice między poszczególnymi krajami i narodowościami. Na szczęście dla podróżników i ludzi którzy o tym opowiadają, w tym nas 😀 Poznajemy też magię pracy jako kierowca – jak to jest kiedy krajobraz się zmienia, ale nie zmienia się miejsce w którym się siedzi i robi wszystko – pracuje, wypoczywa, śpi, je. W zasadzie jedyne, czego nie ma w zamkniętej kapsule kabiny ciężarówki, to łazienka i toaleta. Co ciekawe, Piotr pomimo bardzo długiego stażu pracy, nadal czuje się podróżnikiem i nadal fascynują go miejsca które odwiedza. Przy okazji poleca nam kilka z nich. Przy tych nie kończących się tematach niemal nie zauważamy, kiedy dojeżdżamy do Włoch. Pamiętajcie – jeżeli na stacji benzynowej w jakimś kraju można zjeść porównywalnie dobrze do polskiej restauracji, to znaczy że przebywacie we Włoszech. Oprócz dobrego jedzenia i obowiązkowego espresso przy barze, jest mi lżej jeszcze z jednego powodu – we Włoszech raczej nie będą się czepiać nadmiaru ludzi w kabinie. Plotka (nie wiemy czy prawdziwa) mówi o mandacie na 700 euro, który musiał zapłacić w Austrii kierowca, który podwoził dwóch uczestników wyścigu. Oczywiście Piotr nie płaciłby ani centa z własnej kieszeni za pomoc, ale (i tu kolejna rada dla podróżujących) – 700 euro lepiej mieć niż nie mieć.
Tak czy siak transport udał się idealnie – na postoju za Bolonią zatrzymujemy się 3 minuty przed końcem czasu jazdy Piotra. Na stacji obowiązkowe espresso i lecimy dalej. Żegnamy się serdecznie, z naszym kierowcą. Wiemy, ze jedzie dalej do Rzymu, ale przecież w trakcie jego przerwy na pewno coś złapiemy. Coś mnie tknęło, żeby wziąć od niego numer telefonu, tak na wszelki wypadek. Niestety zdarza mi się nie słuchać własnej intuicji i tak było tym razem. Transport łapiemy dosyć szybko. Tym razem osobówką podwozi nas najprawdziwszy Włoch. Po prędkości TIRa – 80 km/h, spieszący się południowiec wydaje się być pilotem odrzutowca. Okazuje się, ze jeździ tak szybko nie dlatego, że lubi, tylko wręcz przeciwnie – w pracy dużo jeździ samochodem i chce jak najszybciej z niego wysiąść. Nam to nawet na rękę, jest szansa, ze dzisiaj dojedziemy.
Nadzieja pryska we Florencji – wysiadamy tam i jesteśmy ósmą parą w kolejce do złapania okazji. Wygląda to jak przy starcie we Wrocławiu – stacja a na niej tłumek niecierpliwych ludzi w tych samych, niebieskich koszulkach. Wszyscy miny mają takie, jakby siedzieli tam drugi tydzień. Nie są uśmiechnięci i tym bardziej nie są rozmowni. Grzecznie szukamy swojego kąta na stacji i siadamy tam zbierając całe zapasy cierpliwości jakie mamy. Dobrze w tej sytuacji byłoby mieć numer do Piotra, którego nie wziąłem z jakiegoś niewytłumaczalnego powodu. Na szczęście po krótkim czasie dołącza do nas kolejna (dziewiąta) para – Julka i Paweł. Później dziesiąta – Stasiu, który wygada jak Harry Potter i jego kolega – Stasiu, który nie wygląda jak Harry Potter. Razem z nimi siada kierowca busa z Polski, który ich przywiózł. Ponieważ jasne jest, że dzisiaj nikt nie opuści tej stacji – powoli zaczynamy rozkręcać imprezę.
Może myślę stereotypowo, ale Włosi maja według mnie mnóstwo luzu – nikomu nie przeszkadza dwadzieścia kilka Polaków rozkręcających imprezę na stacji. Raz Policja poprosiła, żeby zabrać rzeczy z jedni na chodnik, poza tym nic. Kiedy impreza zbliża się ku końcowi, Julka z Pawłem pytają kierowcy busa, czy mogą się przespać na pace. Nam też odpowiada noclegu bez rozstawiania namiotu, pytamy więc grzecznie, czy dla nas też będzie miejsce. Jakoś się tak złożyło, że dołączyła do ans również reszta autostopowej imprezy. Licząc parę osób, które zrezygnowało i dwie, które spały w łóżku nad kabiną – było to kilkanaście osób. Wszystkie stojące (bez upakowania nie było się jak położyć) na pace jednego busa. Momentalnie skoczyło mi ciśnienie. Wyobraźcie sobie, że spędzacie z kimś wieczór, nie rozmawiacie wcale (nie licząc pytania „Mogę korkociąg?”) chociaż chcecie, starcie się i zagadujecie , a potem musicie spać razem w łóżku. Może to brzmi jak idealna randka, ale nie dla mnie i nie w tej sytuacji…
Dzień 5 Florencja – Tarquinia, to już jest koniec
W środę obudzono nas o 6:30. Cieszyłam się, że ta noc dobiegła końca mimo, że poranne wstawanie jest dla mnie koszmarem. Spaliśmy na pace małego samochodu dostawczego w 15 osób. Po tych kilku dniach fajnie było nie rozbijać namiotu, mieć dach nad głową i ciepły śpiwór. Mimo tego doszłam do granicy swojej tolerancji dyskomfortu. Tego było już za wiele. Bez względu na wszystko udałam się do łazienki, żeby wziąć prysznic, nawet w umywalce, a potem zastanowić się co dalej. To był jeden z tych momentów kiedy ja miałam kryzys, a Michał był zdeterminowany. Podobała mi się opcja podwózki do centrum Florencji, turbozwiedzanie i udanie się pociągiem na metę. Jak teraz to czytam, to nie wierzę, że mogłam tak pomyśleć:) Z kolei Michał nie dopuszczał myśli, że na metę dostaniemy się w inny sposób, niż autostopem. Mimo, że dzień we Florencji był bardzo kuszący, dałam za wygraną i nadal tkwiliśmy na tej przeklętej stacji. Prócz Julii i Pawła, reszta ekipy pognała w kierunku Florencji.
Wierzycie w cuda? Ja zaczęłam dopiero po tym, co wydarzyło się po chwili. Siedzimy, rozmawiamy o mniej lub bardziej optymistycznych rozwiązaniach, a po chwili podchodzi do nas Włoch. Zapytał czy to my jesteśmy z tego wyścigu, bo on akurat jedzie w kierunku Rzymu i może nas zabrać. Nas, czyli całą czwórkę! Wszyscy w lekkim szoku pakujemy się do auta i cieszymy się, że coraz bardziej zbliżamy się do mety, a pechowa stacja odchodzi w zapomnienie. W trakcie jazdy Włoch stwierdził, że zawiezie nas na metę…pod sam camping. Takiego złotego strzału nie mieliśmy przez całą wyprawę, nawet przez myśl nie przeszła nam taka opcja. Wszyscy prze szczęśliwi nie mogliśmy uwierzyć, że już za godzinę będziemy w Tarquinii, a zamiast przesiadywać na stacjach benzynowych, będziemy leżeć na plaży. Udało nam się! Dojechaliśmy do celu mimo, że w Pradze mieliśmy wątpliwości czy to jest nam pisane.
Zamiast na campingu, wysiedliśmy w centrum Tarquinii, aby zjeść pizzę i zobaczyć co miasto ma nam do zaproponowania. Zrealizowaliśmy 50% planu. Z pizzą nie było problemu, ale był kłopot z dojazdem na campingu. Przypadkowo dowiedzieliśmy się, że za 10 minut odjeżdża ostatni autobus w stronę naszej noclegowni. Nie mieliśmy wyboru, bo 18 kilometrów, w słońcu z plecakami nie należało do naszych marzeń na ten moment. Zwiedzanie miasta musieliśmy odłożyć na kolejny dzień.
Na camping dojechaliśmy jako 464 para (na 55 par), a dojazd do celu zajął nam 99 godzin i 44 minuty. W większości spotykamy się z reakcją i opinią, że chyba nam nie poszło. My z kolei jesteśmy zadowoleni. Wyjeżdżając cieszyliśmy się, że wyjazd w ogóle doszedł do skutku i nie czuliśmy ducha rywalizacji. Zresztą do tej pory nie wiemy jaka była nagroda główna, chyba czas się dowiedzieć:) Najważniejsze było dla nas po prostu dojechanie przed zakończeniem, albo chociaż przed odlotem naszego samolotu do Warszawy. Udało się, pierwszy raz stopem, pokonaliśmy kryzys w Czechach, ale dotarliśmy 1,5 dnia przed oficjalną imprezą kończącą. Dla nas prawdziwy sukces:) Ale za rok chętnie poprawimy swój wynik, teraz już wiemy z czym to się je;)
A co czekało na nas na mecie?
- plaża i basem – pół dnia na ostrym słońcu mi wystarczyło. Nie jestem fanką plażowania, ale fajnie było odpocząć po koczowaniu na stacjach benzynowych czy przy drogach.
- Koncerty – fajnie było potupać na koncercie Gooorala. Polecam, muzyka bardzo energiczna:) Przyjeżdżając wcześniej można było się załapać na więcej imprez.
- Prelekcje podróżnicze – taaaaak jest, moja ulubiona aktywność na mecie. Udało nam się tylko zawitać na 2 prezentacjach, ponieważ nie zauważyliśmy wielkiego baneru z planem rozrywek:) Tak czy inaczej Zdzichu i Kinga z Damianem dali czadu. Utwierdzili mnie w przekonaniu, że słuchanie o wojażach innych motywuje do działania.
- Strefa chillout’u – relaksacyjna muzyka, hamaki, czasami jakiś film – obecnie jest to miejsce o którym marzę najbardziej.
- Konkursy, fiesty, chrzest autostopowicza i inne rzeczy, które przeoczyliśmy również miały miejsce. Nie ruszając się z campingu przez tydzień można przeżyć. Wszystko za sprawą marketu i barów, które były w zasięgu ręki.
Na pewno szok i niedowierzanie budziły dziewczyny spacerujące po campingu w koturnach i eleganckich sukienkach. Jak spakować się na autostop, aby zmieścić jeszcze imprezowe fatałaszki? Da się? Da się! Ciekawym widokiem byli również ludzie, którzy zachowywali się jakby pierwszy raz widzieli wódkę na oczy. Cóż, wielka impreza, zawsze ktoś taki się znajdzie. Zgodnie stwierdziliśmy, że wolimy złombolowe klimaty, gdzie czadu dają Janusze i Grażyny podróżowania. A może już jesteśmy za starzy, albo za mało otwarci na nowości?
Tak czy inaczej organizatorzy włożyli dużo serca i pracy nad całą imprezą i podziwiam, że tyle wolnego czasu poświęcili, aby tyle rzeczy zorganizować dla innych. Jedziemy za rok! Ale wróćmy do relacji…to jeszcze nie koniec.
Dzień 6 – Tarquinia
Udało się spełnić nasze nieśmiałe założenie – ukończyć wyścig jeden dzień przed czasem. Dzięki temu mamy pierwszy dzień, w którym nie musimy nigdzie jechać. Postanawiamy skorzystać z niego, żeby pojechać do Tarquinii 🙂 Myśleliśmy, że tym razem nasz transport nie będzie zależał od dobrej woli kierowców. Niestety do naszego camping dojeżdżają tylko dwa autobusy na dobę. I pisząc „do campingu” mam na myśli skrzyżowanie w środku pola, oddalone od niego od 4 km (wg znaku 1 km). Wczoraj nie wierzyliśmy, że tak jest na prawdę, ale miła Pani w recepcji rozwiewa nasze wątpliwości – w maju nic więcej tu nie jeździ. W takim razie zostaje nasza codzienna rutyna – idziemy poboczem z kciukami wystawionymi do góry. Udaje nam się złapać ekipę z Polski, która przyjechała na metę busem. Z nimi dojeżdżamy do samego miasta.
We Włoszech prawie wszystko wygląda jak z pocztówki lub filmu i Tarquinia nie jest wyjątkiem – starówka jest położona na skalistej górze, otoczona murem. Wąskie zacienione uliczki, kawiarnie i restauracje do tego ze szczytu góry prosto w kierunku morza zachodzi główna ulica/deptak, oczywiście z ładnym, panoramicznym widokiem. Nie planowaliśmy żadnego, wielkiego zwiedzania – wystarczy nam porządny spacer 🙂 Przed powrotem chcemy coś zjeść – przydałoby się coś innego niż pizza w barze przy kempingu. Niestety okazuje się, że spokój i stosunkowo mała ilość turystów w Tarquinii ma też wady – po 16 większość restauracji jest zamknięta, ta, do której mieliśmy iść właśnie się zamyka. Na szczęście udało nam się wyprosić ostatnie dwie lasagne.
Pora wracać na camping, na którym odbywała się impreza kończąca wyścig. Jedziemy autobusem do sąsiedniej miejscowości, kierowca wyrzuca nas przy zjeździe z autostrady 6 km (wg kierowcy 3km) od pola namiotowego. Nie wiem co jest z tymi odległościami we Włoskim „realu” ale coś tu się rozjeżdża. Wracając do imprezy – na mecie Złombola poza rozdaniem nagród i wybraniem kempingu organizator nic nie zapewnia, o czym uczciwie informuje jeszcze dłuuugo przed startem. Na Auto Stop Race jest inaczej – imprezy, koncerty, konkursy, zawody sportowe przygotowane przez organizatorów trwają tu już trzeci dzień 😀
Dzień wcześniej jakoś nie odnaleźliśmy się na imprezie przy basenie w stylu filmów o amerykańskich nastolatkach, ale ja na koncert zawsze chętnie pójdę 🙂 Raz już słyszałem jak na żywo gra Gooral, więc wiedziałem czego się spodziewać. Nie zawiodłem – muzyka była oryginalna, energetyczna i pełna zabawy. Chyba pora na podkład muzyczny, żeby lepiej się czytało się resztę wpisu 🙂 Klik
Po koncercie nie mamy siły na dalsze imprezowanie, chcemy też je oszczędzić na kolejny dzień – czeka nas przecież jeszcze zwiedzanie Rzymu…
Dzień 7 – Tarquinia – Rzym, wrócimy tu jeszcze
Przyszedł czas, aby wydostać się z campingu i udać się na zwiedzanie Rzymu. Od dłuższego czasu marzyła nam się wycieczka w te strony. Niestety dużo czasu nie mieliśmy. Z czasem okazało się, że z całego dnia zostało tylko godzin na zwiedzanie. Generalnie wieczorem chcieliśmy wrócić na camping, ponieważ ceny noclegów były okropne, ale po szybkiej kalkulacji bardziej opłacało się spać w Rzymie, niż wracać tutaj. Tym bardziej, że autobusy na camping to wielka niewiadoma. 18 km z plecakami przed wylotem? Może być to dość ryzykowne. W ciągu 30 sekund postanowiliśmy spakować nasz dorobek i ruszyć w kierunku stolicy Włoch. Taxi Magda zgodziła się podrzucić nas do miasta. Niestety dostanie się z okolic Watykanu do naszego hotelu, wraz z szukaniem metra zajęło nam około 1,5 h. Zakwaterowanie, jedzenie i mogliśmy ruszyć w miasto. Niestety za bilety miejskie zapłacić można tylko gotówką. Kolejne 40 min musieliśmy poświęcić na szukanie bankomatu. Nie było łatwo. Stolica miasta, a nie można zapłacić kartą. Miejcie to na uwadze:) Po godzinie 16:00 byliśmy przy Koloseum. Nie mieliśmy konkretnego planu zwiedzania, postanowiliśmy improwizować. Obeszliśmy największe atrakcje i już wiemy, że koniecznie chcemy tutaj wrócić. Rzym ma niesamowity klimat, pięknie zachowanie zabytki, rozmaite atrakcje i tak jak się spodziewaliśmy – nie zawiedliśmy się. Nie będę opisywać miejsc, które widzieliśmy, ponieważ jest mnóstwo tekstów na ten temat. Zostawiam Was z kilkoma zdjęciami:) Kiedyś będzie więcej:)
Dzień 8 – Rzym – Warszawa, epilog
Cały wyjazd był świetny. Niezwykły był zarówno wyścig i jak Rzym, który zwiedziliśmy po mecie. Dzisiaj jest już spokojnie i „normalnie” – jemy śniadanie, pakujemy się i jedziemy na lotnisko. A tam, podczas czekania na samolot, będzie idealna pora, żeby pomyśleć o wpisie na bloga…