Wylądowaliśmy na Islandii. Przeżyłam lot, który w większości przespałam. To się jeszcze nigdy nie zdarzyło. Odkryłam, że opaska na oczy jest idealnym wynalazkiem. Zaopatrzyłam się w ten kawałek szmatki w razie problemów z zaśnięciem na islandzkim terenie. Próbowałam korzystać z rozmaitych rad w sprawie przetrwania na Islandii. Ale chyba za bardzo demonizowałam surowy klimat, który panuje na Islandii.
Nie mogłam uwierzyć, że w końcu tu jestem. Przejrzałam tyle niesamowitych zdjęć, że nie mogłam sobie nawet wyobrazić, że kiedyś się tu znajdę. Przed nami 2 tygodnie eksplorowania krainy lodu i ognia. W głębi duszy miałam nadzieję, że dobrze przygotowałam się do tego wyjazdu i nie będę konać z zimna. Tylko oto się bałam. Co do reszty byłam spokojna, wiedziałam, że to będzie udany wyjazd, którego nie pozwolę sobie zepsuć. I po zakończeniu wyjazdu mogę powiedzieć, że Islandia mnie nie zawiodła.
Czy to perski dywan?
Idealne połączenie – wulkaniczna lawa i miękkie mchy. Początkowo mieliśmy wrażenie, ze chodzimy po dywanie:) Typowe widoki na południu Islandii przy głównej i jedynej drodze numer 1. Był to nasz pierwszy widok po wyruszeniu z campingu. Nie wiedziałam czy mam patrzeć czy robić zdjęcia. Nigdy czegoś takiego nie widziałam.
Lambafellsgjá
Po przechadzce po miękkim mchu udaliśmy się na poszukiwanie szczeliny w skale – Lambafellsgjá. Wędrowaliśmy po czarnej, lawowej powierzchni. Nie wiedzieliśmy czy na pewno idziemy w dobrym kierunku, ale w końcu się udało. Nie była to zwykła dziura, tylko ponad metrowa szczelina. Może zdjęcia tego nie oddają, ale była całkiem duża i przytłaczająca, kiedy zaczęliśmy iść wzdłuż. Jeżeli macie klaustrofobie to doznania będą szczególne 🙂 Przedarliśmy się na drugą stronę po lekkim wzniesieniu, aby zrobić kolejne zdjęcia. Szczelina to jedno, a droga prowadząca do niej to drugie. Księżycowy, wulkaniczny krajobraz zachwycił mnie od początku. Taką Islandię chciałam zobaczyć.
Jezioro Kleifarvatn
Tutaj po raz pierwszy zobaczyliśmy czarną plażę. Jak się okazało później będzie to normalny i pospolity widok. Legendy mówią, że żyją tutaj potwory, a samo jezioro położone jest w centrum terenu wulkanicznego. Tutaj był nasz debiut, jeżeli chodzi o jedzenie liofilizowane. No i znowu zachwycałam się wulkanicznym otoczeniem – może dlatego, że nie jest to codzienny widok.
Seltún – geotermalny teren
W południowej części półwyspu Reykjanes znajduje się obszar geotermalny. Była to jedna z naszych pierwszych atrakcji, także nie mogliśmy oderwać wzroku od dymiącej powierzchni ziemi oraz od intensywnego zapachu siarki. Temperatura pod powierzchnią ziemi może nawet przekraczać 200 stopni C.Woda i gazy, które są ogrzewane pod ziemią za pomocą komory magmy wydostają się na zewnątrz w postaci gorących źródeł, bulgoczących bagienek czy fumaroli. A wszystko odbywa się w towarzystwie specyficznego zapachu zgniłych jaj. Dla niektórych zapach może być drażniący, ale warto się przemęczyć dla takich krajobrazów.
Wszystko na około bucha, wrze. Na szczęście to nie Australia i nie wszystko chciało nas zabić. Warto wspiąć się na pobliskie wzgórze, aby z góry zobaczyć parujące tereny. Po raz pierwszy widziałam takie zjawisko, także nie mogłam się oderwać od widoków. Niestety dopadł nas szary dzień, a więc i ze zdjęć nie potrafiłam więcej wyciągnąć.
Miejsce przygotowane jest dla turystów – wybudowano kładki, pomosty, także w bezpieczny sposób możemy podziwiać to niezwykłe zjawisko. Możecie się domyślać, że miejsce jest znana, więc nie ma szansy na kameralną atmosferę.
Kerid – jezioro wulkaniczne
Słynne jeziorko w kraterze wulkanu Grimsnes. Odbywają się tutaj koncerty ze względu na idealną akustykę. Nie orientuję się w temacie, ale samo jeziorko było warte uwagi. Można obejść teren dookoła, a później zejść na dół i obejść już samo jeziorko. Otoczone jest czerwoną skałą wulkaniczną, co ładnie komponuje się z błękitem wody. Jedna z nielicznych, płatnych atrakcji. Wstęp kosztował mniej więcej 12 zł.
Hveragerdi – termalna rzeka
Z pewnością była to nasza długo wyczekiwana atrakcja – kąpiel w gorącym źródle. Niestety sprawa nie była taka prosta. Musieliśmy przejść około 3 kilometrów po górach, aby dojść do wymarzonego miejsca. Sama trasa spoko, ale tutaj doświadczyliśmy złośliwości islandzkiej pogody. W drodze do celu dopadła nas ulewa w skutek czego wszystko, dosłownie wszystko miałam mokre. Dodatkowo niosłam ze sobą rzeczy na zmianę. Był to drugi dzień wyjazdu, a przez kolejne dwa suszyłam swoje rzeczy. Byłam pewna, że takie sytuacje będą na porządku dziennym. Na szczęście był to wyjątek.
Gorąca rzeka była naprawdę gorąca, ale niekoniczne czysta. Idąc pod górę zastanawialiśmy się czy oby na pewno zmierzamy w dobrym kierunku. Kilka minut później objawiła nam się rzeka. Wiedzieliśmy, że to, to miejsce. Nie sposób nie zauważyć kilku (kilkunastu?) turystów wylegujących się w wodzie. Była to dobra nagroda po deszczu. Leżeliśmy w wodzie, popijaliśmy wiśniówkę i dzień od razu był piękniejszy:) W drodze powrotnej mieliśmy dobrą pogodę, a wie przyszedł czas na pierwsze suszenie rzeczy. Trasa wiodąca do gorącego źródła jest bardzo malownicza i króciutki trekking mieliśmy zaliczony.
Wygrzewanie się w geotermalnej wodzie jest fajne, aż do czasu kiedy przyjdzie nam wyjść na ziąb. Zawsze wyjście na zimną powierzchnie zaprząta mi głowę, kiedy siedzę w cieple. Kiedy już wyjdziecie z rzeki możecie przebrać się za niewielkim parawanem, który powstał z myślą o turystach spragnionych ciepłych kąpieli. Niestety kto pierwszy, ten lepszy. Zbyt wiele miejsca tam nie uraczycie.
Seljalandsfoss i Gljúfurárfoss – czas na wodospady
Jadąc słynną jedynkę już z ulicy można dostrzec wodospad i zbiorowisko samochodów i autokarów. Nic dziwnego, że tyle ludzi tu się zjeżdża. Atrakcja jest łatwo dostępna i zachwycająca. Seljalandsfoss jest jedynym wodospadem na Islandii, który można obejść dookoła. Jeżeli się mylę to poprawcie mnie 🙂 Będąc już „wewnątrz” macie tylko sekundę na zdjęcie, ponieważ na obiektywnie szybko pojawiają się kropelki wody. Wybierając stój weźcie pod uwagę, że możecie przemoknąć do suchej nitki. Wodospad liczy sobie, aż 60 metrów. Woda spada jakby znikąd…nie ma tutaj żadnego zbiornika wody czy miejsca skąd mogłaby wypływać woda.
Kilka metrów dalej znajduje się kolejny cud natury – wodospad Gljúfurárfoss. Ukryty jest w skale, a więc łatwo go przeoczyć. Możemy go podziwiać z dwóch miejsc. Do pierwszego łatwiej dotrzeć, ale jest tam o wiele mniej turystów, nie wiedzieć czemu. Idąc od dołu staniemy u podnóża wodospadu i jest szansa, że jego ogrom będziecie podziwiać w kameralnym gronie. Patrząc z dołu byłam zaskoczona rozmiarami wodospadu, a i o zdjęcie nie było łatwo, ponieważ woda rozbryzgiwała się na wszystkie strony. Drugie miejsce skąd możecie na niego spojrzeć wiedzie górą. Dla mnie była to bardzo trudna trasa, a szczytem było jak ostatnia przeszkoda prowadziła po cienkiej desce na szczyt. Gdyby nie pomoc chłopaków zostałoby mi tylko podziwianie wodospadu z dołu. Jeżeli troszeczkę jesteście rozciągnięci i macie długie nogi to bez problemu dacie radę pokonać tę trasę 🙂
Skogafoss
Skogafoss jest imponujący i jego ogrom możemy ujrzeć, kiedy u jego podnóży ktoś stoi. Widzimy wielki wodospad i małego człowieka w tle. Wtedy wodospad robi prawdziwe wrażenie. Liczy on sobie 25 metrów, a woda spada z hukiem z 60 metrów. Brzmi i wyglądał groźnie:) Tuż obok znajdują się schodki prowadzące na górę, gdzie możemy spojrzeć na wodospad z innej perspektywy. Poza samym tarasem widokowym możemy odpocząć na zielonej trawce i podziwiać krajobrazy. Mieliśmy szczęście, że na tę atrakcję przypadła nam ładna pogoda;) Z tego miejsca rozpoczyna się także trasa Porsmork – podobno jedna z ładniejszych na Islandii. Ze względu na czas pozostaliśmy tylko przy wodospadzie. Biorąc pod uwagę otoczenie i klimat był to mój ulubiony, islandzki wodospad, a uwierzcie jest w czym wybierać.
Poza widokami wodospad ma jeszcze jedną zaletę – camping tuż obok. Kiedy tam dotarliśmy zgodnie stwierdziliśmy, że to tutaj chcemy spędzić kolejną noc. Miękka trawa, dostęp do czystej łazienki z prysznicem – ideał, a to nie jest standard na campingach.
Tak naprawdę był to początek naszego odkrywania Islandii i z niecierpliwością czekałam na kolejne widoki, przygody i miejsca. Już wiem, że kiedyś chciałabym tam wrócić po resztę atrakcji. Która miejsca na Islandii najbardziej przypadło Wam do gustu, a które wprost przeciwnie?