Menu
Islandia

Błękitne lodowce na Islandii

Ponownie Islandia wraca na tapetę. Dopiero, co zakończyłam relację z pierwszego wypadu, a tu już kolejny był na horyzoncie. Tym razem plan był taki, aby Krainę Lodu i Ognia zobaczyć w zimowej odsłonie, ale zacznijmy po kolei…

Były to moje najspokojniejsze loty. Szybując w chmurach, nie odczuwałam dyskomfortu, czas płynął szybciej, a ja się czułam jakbym siedziała w pociągu. Wreszcie! Dla Was może to jest normalne, ale dla mnie przemieszczanie się w chmurach zawsze było pasmem wielkiego stresu. Chyba robię postępy. A jeszcze dwa lata temu przy starcie samolotu powtarzałam sobie w myślach z bólem, że przez to nigdy nie będę w Stanach. A tu takie zmiany pojawiły się na horyzoncie. Siedziałam sobie jakby nigdy nic, planowałam co będę robić po powrocie, zamiast układać testament w myślach i zastanawiałam się, co się stało z moim lękiem przed lataniem. Nie ma, co chwalić dnia o zachodzie słońca, ale na myśl o kolejnym locie nie czuję ścisku w żołądku. Odetchnęłam z ulgą, chociaż na chwilę.

DSC_5218

fot. niesmigielska.com

Trzy marzenia

Nie planowałam wracać na Islandię w tym roku, ale pojawiła się fajna propozycja, więc namówiłam Michała i pojechaliśmy. My i dwie pary. Jako, że we wrześniu intensywnie zwiedzałam wyspę w trochę letnim wydaniu, to tym razem pojechałam po trzy rzeczy:

  • Śnieg
  • Zorzę polarną
  • Jaskinie lodową

I tutaj przyszedł zawód, takiego jakiego się nie spodziewałam. Na trzy rzeczy doświadczyłam tylko 0,5. Oczywiście doceniam cały wyjazd, nowe miejsca które odkryłam, nowych ludzi (odwiedźcie Biegunów i Nieśmigielską), kilogramy zjedzonego skyru, foteczki i w ogóle. No, ale jednak.

Śnieg był tylko przez jeden dzień, a byliśmy na wyjeździe cztery doby. Nie ukrywam, że Islandia przykryta białym puchem jest piękna. Zdecydowanie był to najładniejszy dzień tego wyjazdu. Gdzie się podziały śnieżyce i zaspy? Chyba na północy kraju, choć i tego nie jestem pewna. Większość tego wyjazdu zapamiętam jako wiosnę w zimie. Nawet w Warszawie jest zimniej i jest więcej śniegu. Później dowiedzieliśmy się, że jest to najcieplejszy luty od lat. To nie był koniec złych wieści tego wieczoru. Zasmuceni siedzimy sobie w hostelu, jedząc skyr na deser, za oknem wichura i niebo przykryte chmurami. Tego wieczoru nie było szans na zorzę, dzień później również, oczywiście dzień wcześniej także. Z pięknego spektaklu na niebie mieliśmy okazje zobaczyć taki malutki fragmencik poświaty. To nie była zorza. To była zórzka. Spodziewałam się, że na cztery noce przynajmniej raz ustrzelimy zorzę. We wrześniu była częściej i zasłaniała większą powierzchnię nieba. No, ale to nie o tej złej informacji mówię. Ela odczytała maila, który odebrał nam kolejną rzecz – jaskinie lodową. Ze względu na opady deszczu jaskinia teraz pływa w wodzie, a suszenie jej potrwa kilka dni. Nasz pewniak, tak jak i śnieg okazał się niewypałem. I mimo wszystko, jestem trochę zawiedziona:) Za rok jadę do Tromso, albo na północ Islandii.

DSC_5273 DSC_5280 DSC_5379

Dwie, ważne rzeczy…

Od zawsze wiedziałam, że wstawanie rano ma swój urok. Na Islandii w zimie ma to szczególne znaczenie. Zanim zrobiło się jasno na tyle, że było coś widać, my już siedzieliśmy w samochodzie gotowi na kolejne cuda natury. Tym razem nie miałam powodów do narzekania, że wolno się zbieramy czy marnujemy cenny czas. W zależności od dnia po 9, koło 10 było już jasno. Ciemność następowała po 17, ale i tak byłam zdziwiona, że tak późno. Kiedyś wyczytałam, że dzień na Islandii trwa 5 godzin, a tu taka niespodzianka. Być może na północy tak jest, a my tym razem postawiliśmy na południe wyspy. Z czystym sumieniem mogę powiedzieć, że czas na zwiedzanie wykorzystaliśmy maksymalnie.

DSC_5269

fot. niesmigielska.com

Chciałabym robić więcej zdjęć, ładniejszych zdjęć, ale czasami po prostu mi się nie chce. Bywa tak, że jestem w stanie dużo zrobić, aby wykonać upragnione zdjęcie, ale czasami nie mam wystarczającej motywacji, żeby wysiąść z samochodu i upolować ciekawe kadry. Dobrze, że ekipa mnie motywowała. Dziewczyny lubiły się zatrzymywać w pięknych sceneriach, a jak już staliśmy to po co marnować czas w samochodzie jak można z niego wyjść i cyknąć parę fotek, a przy okazji nacieszyć oko czymś niecodziennym. Warto jeździć na wyjazdy z zapalonymi fotografami. Co prawda do reportażu i zdjęć z ludźmi jeszcze mi daleko, ale nie wszystko naraz.

Teraz to już tylko lodowce

Ten wpis po długim wstępie będzie skupiał się głównie na lodowcu. Nie wiem, co w nich jest takiego, ale mogłabym je oglądać od każdej strony non stop. Podobnie było podczas tego wyjazdu. Zaliczyliśmy kilka miejsc, gdzie królował lód. Mogę powiedzieć, że ten aspekt uważam za udany w 100%.

Laguna (prawie nie) lodowcowa

Przy okazji tego wyjazdu ponowie czekałam na spotkanie z Laguną Lodowcową. Muszę przyznać, że podczas poprzedniego pobytu mieliśmy dużo szczęścia. Laguna prezentowała się zjawiskowo, a na sam koniec zobaczyliśmy ją w barwach zachodzącego słońca. Kry oderwane od lodowca samotnie dryfowały po zatoce i było ich dużo o różnych wielkościach. Pierwszy raz zamurowało mnie z wrażenia. Tak było wtedy. Tym razem Laguna nas zawiodła. Było jej o połowę mniej, nie była tak duża i ciekawa jak wtedy. W sumie gdybym po raz pierwszy zobaczyła lagunę w takim stanie, to zapewne przeszłabym koło niej prawie obojętnie. Z kolei nasi znajomi byli byli tutaj dwa tygodnie później i laguna znowu była w formie. Natura, w szczególności na Islandii jest nieprzewidywalna. A właśnie, Fjallsárlón też nie przypominała tego pięknego miejsca, gdzie śmigaliśmy pontonem. A może po prostu tak jest, że jak coś widzi się po raz drugi, to już nie robi takiego wrażenia jak za pierwszym razem?

DSC_5784 DSC_5788 DSC_5795 DSC_5803 DSC_5776 DSC_5813

DSC_6514

fot. niesmigielska.com

Czarna plaża z fragmentami lodowca

Wszyscy patrzą na Lagunę Lodowcową, a nie każdy zagląda na drugą stronę plaży. Kiedy pisałam wpisy po powrocie z Islandii trafiłam na tzw. Diamond Beach, czyli czarną plażę, gdzie ocean wyrzuca fragmenty lodowca, które wypływają z laguny. Zdjęcia, które wcześniej widziałam były cudowne, ale na żywo plaża z kawałkami lodowca była o wiele piękniejsza. Mieliśmy szczęście, że był odpływ i cała plaża była pokryta niebieskimi kryształami. Pogoda nie dopisała, więc następnego dnia wróciliśmy tutaj ponownie i połowę „odpadów” już nie było. Za to pierwszego dnia mieliśmy okazję przyjrzeć się sesji ślubnej. W bieliźnie termicznej i ciepłych ubraniach narciarskich było mi zimno. Nie wiem co by było, gdybym musiała założyć cienką sukienkę z wyciętymi plecami, chyba hipotermia, a później powolna śmierć w ładnym miejscu. Czarna plaża trochę poprawiła mi humor, bo naprawdę była zjawiskowa i po prostu lodowce dobrze wpływają na nastrój. Mimo, że pogoda była typowo jesienna.

DSC_5864 DSC_5857 DSC_5855 DSC_5852 DSC_5849 DSC_5847 DSC_5846 DSC_5835 DSC_5823 DSC_5822 DSC_5819 DSC_5721 DSC_5728 DSC_5734

Sólheimajökull

W naszym repertuarze nie zabrakło także oglądania jęzora lodowca z różnych stron. We wrześniu udaliśmy się tylko na jedną wycieczkę do stóp lodowca, a tutaj zaliczyliśmy, aż trzy. Mówiłam już, że lodowce nigdy mi się nie nudzą?

Nigdy wcześniej nie słyszałam o lodowcu Sólheimajökull. Jest to mocno wysunięty jęzor lodowca Mýrdalsjökull – czwartego, co do wielkości lodowiec na Islandii. Mimo, że topnieje szybko i coraz szybciej kruszy się, nadal wygląda zjawiskowo. Krajobraz jest księżycowy, sam jęzor lodowca tego dnia był mieszanką bieli i błękitu. Najgorzej jest zastać lodowiec w czarnych i brudnych barwach. Udaliśmy się na dłuższy spacer do podnóża jęzora lodowca.

DSC_5477 DSC_5478 DSC_5489 DSC_5492

W pewnym momencie na horyzoncie pojawiła się mini jaskinia lodowa. Śmialiśmy się, że już za dwa dni na własne oczy zobaczymy pełnowymiarową jaskinie z dużą ilością lodu. Gdybym wcześniej wiedziała, że historia potoczy się inaczej, zwiedzałabym intensywniej tę dziurę w lodzie.

Widziałam, że sporo osób wchodzi na górę lodowca, więc podążyłam za nimi. Mogę powiedzieć, że doszłam dość daleko jak na te warunki i brak raków. Nie sądzę, że było to niebezpieczne – linie przytwierdzone do lodowca pomagały oraz wychodzona ścieżka, którą swobodnie można było przejść bez raków. Gdyby nie nadchodzący mrok mogłabym wejść nieco dalej. Nie wiedziałam, że jeszcze będę miała okazję tam być. Tak czy inaczej widoki były spektakularne i nie wiedziałam czy patrzeć czy robić zdjęcia.

DSC_5500 DSC_5507 DSC_5509 DSC_5513 DSC_5520 DSC_5532 DSC_5542 DSC_5545 DSC_5553 DSC_5556 DSC_5560

„Trekking” po lodowcu

Jako, że jaskinia lodowa nie doszła do skutku postanowiłam zaliczyć inny punkt z listy – trekking po lodowcu. Pomysł wydawał mi się idealny – znajdowałam się na Islandii, w portfelu była nadprogramowa gotówka, więc czemu nie? Co prawda pogoda od rana płatała figle. Raz deszcz, raz dużo deszczu, potem tęcza i słońce i znowu gradobicie. Kierowaliśmy się ponownie w kierunku Sólheimajökull, gdzie miała się odbyć nasza wycieczka. Udało się znaleźć wolne miejsca i zrobić rezerwację. Nie wiem czemu, ale trochę się obawiałam jak to będzie wyglądać. Później na pierwszy plan wysunęły się obawy czy jest sens spacerować po lodowcu, kiedy deszcz przysłania nam świat.

DSC_6009 DSC_6015 DSC_6020

W końcu zdecydowaliśmy się, że idziemy – ja, Michał i Artur. Reszta ekipy już doświadczyła tej przyjemności, więc odpuściła. Mieliśmy szczęście, bo w trakcie wycieczki deszcz odpuścił, a na horyzoncie pojawiła się znośna pogoda. Dostaliśmy w rękę czekan. Ela śmiała się, że dadzą nam go dla fanu, bo przecież to wycieczka przeznaczona dla rodzin. Cóż, przeszkadzał mi tylko podczas robienia zdjęć, ale wiem, że to dla bezpieczeństwa. Nauczyli nas chodzić w półprofesjonalnych rakach, których zawiązanie było dość pokręcone. W ofercie było, że na lodzie spędzimy całe 2 godziny. Mimo, że matematyka nie jest moja mocną stroną, to na pewno nie spędziliśmy tam deklarowanego czasu. Przez połowę wycieczki towarzyszyły nam opowieści o lodowcu – jak powstał, jaka jest jego historia oraz jakie są efekty globalnego ocieplenia. Edukacyjna część jest ważna, ale dla tym razem większą wartość miała dla mnie eksploracja otoczenia. Zapewne byłabym bardziej zadowolona, gdyby nie fakt, że dwa dni wcześniej sama weszłam niewiele niżej, niż my z profesjonalnym przewodnikiem. Wydawać Wam się może, że to było niebezpieczne, tzn. mogłoby być, gdyby ktoś zboczył z wyznaczonej trasy i się poślizgnął, ale uwierzcie mi, że nie było.

DSC_6007

20170204_154445-2 20170204_155825-2 20170204_154323-2

Czy warto?

Od powrotu na Islandię marzyłam o tym, aby kiedyś postawić stopę na lodowcu i tym razem była okazja. Udało się. Nie spodziewałam się zbyt wiele po 4-godzinnej wycieczce dla familii, ale mimo wszystko czuję niedosyt. Raczej tą aktywność nazwałabym spacerem, a nie trekkingiem. Zabrakło mi dłuższej trasy, więcej chodzenia. Wiadomo, że przy niewielkim budżecie (a i tak wysokim jak na nasze, polskie warunki) nie można spodziewać się cudów, szczególnie na Islandii. Zapewne, aby doświadczyć prawdziwego i długiego trekkingu po lodowcu musiałabym zapłacić trzy razy więcej. Jeżeli bym nie poszła, to bardzo bym żałowała, to na pewno. Teraz mogę powiedzieć, że jak ktoś chce pochodzić po lodowcu i oczekuje czegoś więcej, niż krótkiego spaceru, to lepiej odłożyć kasę na dłuższą (tj. jeden dzień) wędrówkę. Teraz tak bym zrobiła;) Czasami mam wrażenie, że płatne atrakcje na Islandii są przereklamowane, a szczególnie te „najtańsze”. Słyszałam różne opinie na temat jazdy quadami czy wypatrywania wielorybów. W skrócie: spacer po lodowcu tak, ale opcja 2 godziny właściwej wycieczki po lodowcu nie.

Jęzor lodowca

We wrześniu wybraliśmy się tylko w jedno miejsce, aby zobaczyć lodowiec z bliska. Tym razem Ela pokazała nam inne trasy prowadzące do podnóży lodowca. Zostawiam Was ze zdjęciami.

DSC_6021 DSC_5676 DSC_5691 DSC_5697 DSC_5661 DSC_5638 DSC_5636