Jeżeli lubicie łączyć aktywny wypoczynek ze zwiedzaniem i z fotografowaniem – wybierzcie Szwajcarię Saksońską. Przepiękna zielona kraina, bogata w niezwykłe formacje skalne o dziwnych kształtach – nie brakuje pięknych widoków. Szwajcaria Saksońska to przede wszystkim raj dla wspinaczy – zarówno tych początkujących, jak i zaawansowanych. Nadchodzą via ferraty!
***
Zanim jednak przejdziemy do wspinaczki, przyjrzyjmy się Szwajcarii Saksońskiej. Dzień przed wdrapywaniem się na skały, góry najpierw pozwoliły nam oswoić ze sobą, aby na koniec pokazać, na co je stać.
Bajkowe skały są pełne zakamarków i przejść. Wielkie, kamieniste, przytłaczają nas z każdej strony i sprawiają, że naprawdę czujemy się mali. Malownicze skały stały się inspiracją już dla malarzy romantycznych. To właśnie Adrian Zingg nazwał to miejsce Szwajcarią Saksońską, a Caspar David Friedrich odwiedzał je, aby fascynować się niepowtarzalnymi krajobrazami. Zerknijcie na ich dzieła i porównajcie widoki.
Największe atrakcje
Największą atrakcją Szwajcarii Saksońskiej są wielkie piaskowce o zróżnicowanych kształtach, wyrzeźbione przez erozję miliony lat temu. Dziś wznoszą się ponad 200 metrów nad poziomem doliny rzeki Łaby. Wspinacze uwielbiają te monumentalne, pionowe skały, o czym przekonaliśmy się następnego dnia, gdy mieliśmy szczęście znaleźć się w Schrammsteine – największym skupisku formacji skalnych.
Schrammstein to około 12-kilometrowy łańcuch nagich skał, biegnący między rzeką Łabą a doliną rzeki Kirnitzsch. Skąd taka nazwa? „Schramen” oznacza po prostu „porysowane skały”.
Łańcuch górski ciągnie się w okolicach Parku Narodowego Saksońskiej Szwajcarii. Chcecie się wspinać? Schrammstein to idealne miejsce, ponieważ park skrywa aż 80 skał przeznaczonych na wspinaczkę. Turystom są polecane trasy widokowe Jagersteig, Wildschutzensteig czy Mittelwinkelweg, które prowadzą do punktu widokowego Schrammstein (417 m). W rozpościerającym się stamtąd krajobrazie dominują zieleń i gołe skały.
Nic jednak nie zastąpi widoku wschodzącego słońca i mgły z potężnymi skałami w roli głównej. Tylko jedna osoba z naszej ekipy wstała nad ranem, aby zobaczyć najpiękniejszą panoramę tego wyjazdu. Po więcej zdjęć, od których nie można oderwać wzroku, zapraszam do Jeremiasza – klik.
Prawdziwą perełką Szwajcarii Saksońskiej jest Bastei. Miejsce słynie z kamiennego mostu otoczonego skałami i zielonymi lasami. Wprawdzie most mogliśmy podziwiać tylko z pontonu, ale we wpisie Łukasza znajdziecie więcej informacji. Jedno jest pewne: po obejrzeniu tych zdjęć na pewno zaczniecie się pakować.
fot. Iwona El-Tanbouli- Jabłońska
Przejdźmy teraz do głównej atrakcji, która pozwoliła nam się zintegrować i udowodniła, że w grupie siła, a ograniczenia istnieją tylko w naszych głowach. Oto ona…
Żelazna droga
Czym jest via ferrata? Ubezpieczony szlak dla wspinaczy, który umożliwia przemieszczanie się po specjalnie przygotowanych linach, drabinkach i mostach, a wszystko to w terenie skalnym. Można powiedzieć, że via ferrata to spora dawka adrenaliny i strachu przeplatana pięknymi widokami z góry. Wasze bezpieczeństwo jest w Waszych rękach za sprawą autoasekuracji – cały czas jesteście przypięci do stalowej liny, dzięki czemu nie polecicie kilka metrów w dół.
Sprzęt
Jeżeli chodzi o sprzęt, niezbędne okazały się właściwie tylko uprząż i lonża. Dla zwiększenia bezpieczeństwa przydałby się jeszcze kask, którego nie mieliśmy. Sprawą oczywistą są odpowiednie buty. Moje nie były idealne, ale nie widziałam, na co się piszę. Nie zawiodły mnie natomiast legginsy Brubeca, które są odporne na otarcia (a tych było sporo) i nie krępują ruchów podczas wspinaczki. Wreszcie mam legginsy, które zgrabnie wyglądają i w których nie wstydzę się wyjść poza teren campingu (choć akurat nie myślałam o tym, kiedy spacerowałam nad przepaścią).
Wiem, że dla prawdziwych wyjadaczy oraz ludzi żądnych mocnych wrażeń nasza trasa jest niczym i z marszu mogliby ją pokonać. Wiem, że być może dla części grupy nie był to żaden wyczyn. Prawdopodobnie też dla większości osób, które decydują się na tę formę aktywności (i które wiedzą, na co się piszą), nie jest to aż tak spektakularne wydarzenie. Ja jednak występuję z pozycji osoby, która ma lęk wysokości i niewiele wspólnego ze wspinaczką. 🙂
Małpie Skały
Wybór padł na Affensteine, czyli Małpie Skały. To tutaj mieliśmy się wspiąć na monumentalną skałę. Co jakiś czas można było zauważyć punkty, które krok po kroku przesuwały się w kierunku szczytu. Podziwiałam – i nadal podziwiam – osoby, które są w stanie zdobyć tak wysokie i tak pionowe skały. Jak się okazało – przyszła kolej na naszą grupę.
Przewodniczka Sabina zapewniała nas, że trasa jest na tyle prosta, że rodzice przyjeżdżają tu z dziećmi, nie brakuje też wycieczek szkolnych. Choć nie wspinam się i zamiast doświadczenia mam lęk wysokości, trudno było mi uwierzyć, żeby wybrano dla nas szlak tak prosty, że z łatwością pokonują go dzieci.
W naszej grupie prawdziwy przekrój umiejętności – byli tacy jak Alex, która przebiegła trasę jak gazela (podejrzewam, że momentami mogłaby nawet zamknąć oczy, aby urozmaicić sobie wycieczkę), ale byli i tacy, którzy musieli opuścić strefę swojego komfortu i zmierzyć się z czymś zupełnie dla nich nowym, wykraczającym poza ich wyobraźnię.
Kiedy odbywaliśmy szybki kurs obsługi sprzętu, zerknęłam na pierwszy fragment trasy. Pomyślałam wtedy, że wygląda całkiem niegroźnie – w końcu niejedną drabinkę pokonałam w swoim życiu. Kiedy jednak stanęłam twarzą w twarz z wysokością, ogarnął mnie lęk. Moje zwątpienie pogłębiały duże odległości między stopniami (z powodu mojego niskiego wzrostu) i lekko śliskie buty (ponownie: nie wiedziałam, na co się piszę). Ogłosiłam, że schodzę tu i teraz i nie przewiduję jakichkolwiek negocjacji w tym względzie.
Jeżeli bym zeszła, to chyba bym żałowała do końca tego wyjazdu.
Przewodniczka niespecjalnie mnie wspierała; po prostu kazała mi iść w górę i nie okazała przy tym żadnych emocji (no dobra, wyczułam nutę niezadowolenia z mojej postawy). Głos Jeremiasza, który stał już na górze, był znacznie bardziej zachęcający.
Kiedy zrobiłam pierwszy krok, pomyślałam, że chyba zwariowałam. Ale tylko początkowy etap był najgorszy – z każdą kolejną „przeszkodą” stawało się coraz lżej.
Na górze czekał Jeremiasz, które pomógł mi się przepiąć. Kawałek dalej Błażej zrobił sobie przerwę – i tak rozpoczęły się nasze rozmowy o życiu, strachu, strefie komfortu i chorobach niefizycznych.
Mina przewodniczki pokazywała, że najgorsze dopiero przed nami.
fot. Iwona El-Tanbouli- Jabłońska
Kolejny punkt nie wydawał się straszny, więc szybko przeszłam po drabince. Dopiero gdy przede mną pojawiła się wąska dróżka nad przepaścią, moja wyobraźnia zaczęła pracować. Ostatni raz trzęsłam się tak, gdy śniło mi się, że Michał chce mnie zabić. Tym bardziej podziwiałam Jeremiasza, który dobrowolnie nam pomagał, asekurując nas i motywując słowami, że meta już blisko, a wszystko chyba z 20-, 30-kilogramowym plecakiem.
W planie miałam szybkie przejście, ale nie było to możliwe. Ponownie myślałam, że to był najgorszy fragment, tymczasem powrót okazał się jeszcze gorszym pomysłem. Po raz setny postanowiłam: „Nigdy więcej”.
Później było już z górki (chociaż pod górkę), ale, oczywiście, do czasu…
fot. Jeremiasz Gądekfot. Jeremiasz Gądek
fot. Iwona El-Tanbouli- Jabłońska
Zdecydowanie najciekawszy odcinek (który jednocześnie najlepiej wspominam) obejmował przejście między szczeliną; osobnik o pokaźnej masie mógłby mieć problem z przeciśnięciem się między skałami. Mimo że ciasne pomieszczenia nie są dla mnie, wolałabym być wciśnięta między dwiema skałami, niż wędrować pod górę nad przepaścią. Nie odczuwałam lęku, kiedy na samej górze musieliśmy przejść po drabince, chociaż nie było gdzie się wpiąć. Kiedy wyszliśmy na powierzchnię, ogarnęły mnie po części lęk, po części złość – kolejny raz musiałam wtulić się w skałę, żeby przejść, a przy tym starać się nie patrzeć w dół. Tym razem sama.
fot. Iwona El-Tanbouli- Jabłońska
Na końcowym etapie zrobienie wielkiego (jak dla mnie) kroku nad przepaścią bez zamontowanej kładki było wisienką na torcie, jeśli chodzi o poziom trudności. Nie jestem przekonana, że rzeczywiście była to trasa, którą każdy bez problemu może pokonać. Mimo wszystko cieszę się, że byłam w stanie to zrobić. Jeżeli wiedziałabym, na co się piszę, prawdopodobnie bym się nie zdecydowała. W tym wypadku nieświadomość zadziałała na moją korzyść.
Jeżeli lęk wysokości Was nie dotyczy, lubicie się wspinać, albo jesteście głodni mocnych wrażeń Szwajcaria Saksońska będzie dla Was rajem na ziemi. Mimo różnych i skrajnych emocji, gdzie częściej przeważał strach była to nasza, najciekawsza atrakcja. Kiedy na koniec wyjazdu rozmawialiśmy sobie co nas najbardziej urzekło z całej wycieczki – każdy wskazał na via ferraty.
Myślę, że dzięki tej aktywności mieliśmy szansę, tak dobrze się zgrać. Nikt nie został sam ze swoim lękiem czy obawami. Za każdym razem, kiedy ktoś chciał się poddać, inna osoba nie pozwalała na to. Gdyby nie wymarzona ekipa, to pewnie nawet bym nie spróbowała oszukać swojego lęku. Ostatecznie udało się.
fot. Iwona El-Tanbouli- Jabłońska
***
Co będzie dalej?
Moje myśli krążą wokół ścianki wspinaczkowej, trochę poczytałam o via ferattach i mimo licznego strachu, złości, spoconych dłoni i zwątpienia chciałabym się po raz kolejny wystawić na takie doświadczenie. Kiedy jednak zobaczyłam zdjęcia Uli z jej wspinaczki, a w szczególności tę kładkę zawieszoną nad przepaścią, mam wątpliwości, że jestem w stanie znieść to po raz kolejny.
Ale tak na prawdę via feratty były dopiero naszym, pierwszym przystankiem w podróży po Szwajcarii Saksońskiej. Zapraszam po więcej!