Wyjeżdżając gdzieś mamy pewne wyobrażania o danym mieście, które później konfrontujemy z rzeczywistością. Wiedzę i inspirację czerpiemy z mediów, otoczenia i powszechnych opinii. Los Angeles jest dobrym przykładem, gdzie realia totalnie nie idą w parze z oczekiwaniami.
Los Angeles – powszechne wyobrażenia
Los Angeles to miasto o którym marzy wiele osób, szczególnie Ci chcący w przyszłości związać się z branżą filmową. Dla wielu Los Angeles jest spełnieniem Amerykańskiego Snu. Oczami wyobraźni widzimy te wszystkie znane osoby z telewizji i ekipy filmowe, które można spotkać na każdym kroku. Los Angeles kojarzy nam się z rozdawaniem Oscarów, fleszami, czerwonym dywanem i światem który nie jest dostępny dla zwykłego śmiertelnika. Wydaje nam się, że Miasto Aniołów nigdy nie zasypia, a pogoda zawsze jest doskonała. Żyjemy w przekonaniu, że to miasto jest idealne na plażę, gdzie rozstawione są budki ze Słonecznego Patrolu i umięśnieni ratownicy ulokowani w środku. Życie z Los Angeles łączymy z bieganiem na plaży i po części też z dobrą zabawą owianą luksusem. Jak jest w rzeczywistości?
Los Angeles – rzeczywistość
Miasto Aniołów to przede wszystkim miejsce, gdzie ścierają się dwa światy – bogatych i biednych. Z jednej strony faktycznie widać luksusowe apartamenty, drogie sklepy i ekipy filmowe, ale to tylko jedna część obrazka. Druga to liczni bezdomni, którzy pchają wózek ze swoim dorobkiem. Ludzie których często jedynym dachem nad głową jest namiot rozbity gdzieś na ulicy. Czasami mieliśmy wrażenie, że bezdomni tworzą własne osiedla z domami z kartonu. Wtedy jeszcze nie wiedziałam co zobaczę w San Francisco. Kolejnym elementem układanki są ludzie będący chyba przez cały czas pod wpływem narkotyków. Poznacie ich po tym, że mówią do siebie i wymachują rękami. Czasami się ich bałam, momentami bawiło mnie ich zachowanie, ale ogólnie jest mi szkoda tak zmarnowanej egzystencji. Jest ich naprawdę bardzo dużo. Więcej, niż ekip filmowych i ładnych, opalonych ludzi.
O gangach trochę też się nasłuchałam. Przez cały wyjazd nie zaistniała żadna sytuacja mogąca zagrozić naszemu bezpieczeństwu, ale sama bałabym się chodzić po tym mieście. Zbyt dużo „dziwnych” ludzi widziałam.
Spośród wszystkich miast w USA, które odwiedziłam Los Angeles ma najwięcej odcieni szarości i w większej mierze jest po prostu przereklamowane. Jeżeli miałabym Los Angeles opisać jednym słowem, powiedziałabym, że jest po prostu nijakie i przeciętne. Nie byłam zawiedziona. Przed wyjazdem szukałam informacji o najlepszych punktach w LA i wiedziałam, że miasto nie grzeszy niczym spektakularnym. O tym dlaczego warto odwiedzić Los Angeles, a dlaczego nie znajdziecie na końcu wpisu.
Mimo wszystko w Los Angeles zwiedziłam trzy miejsca, które były naprawdę wyjątkowe i to dzięki nim nie przekreśliłam tego miejsca. A co lepsze, mogłabym tam nawet wrócić.
Venice
Wyobraźcie sobie miejsce z szeroką i czystą plażę, którą zdobią budki rodem ze Słonecznego Patrolu. Wzdłuż plaży ciągnie się promenada- idealna na rower lub rolki. Ścieżka ozdobiona jest palmami i widokiem oceanu w oddali. Nie brakuje także boiska do kosza i siłowni w plenerze – takich profesjonalnych (tutaj ćwiczył Arnold Schwarzenegger).
To raj dla osób lubiących aktywność fizyczną i imprezy po zmroku. A miłośnicy serialu 'Californication’ poczują się jakby sami w nim występowali. Niestety zabrakło czasu, aby zwiedzić Venice szlakiem Hanka Moody’ego. Ale to jest coś co chciałabym nadrobić. Lubię zwiedzać miasta śladami filmów i na żywo podziwiać miejsca widziane tylko na ekranie.
Mimo sporadycznie unoszącego się zapachu zielska Venice jest pozytywne i kolorowe, a nie wyblakłe jak inne dzielnice LA. Niby nie ma tu niczego niezwykłego czy oryginalnego, ale Venice ma w sobie coś co przyciąga i pozytywnie nastraja do życia.
Venice to przede wszystkim kanały i kolorowe domki. Gołym okiem widać, że nie mieszkają tutaj biedni ludzi, ale każdy może przepłynąć się kajakiem po kanale, aby sobie popatrzeć na luksus. Spacerując po „amerykańskiej Wenecji” poczułam, że tutaj mogłabym się zatrzymać na dłużej. Aż sprawdziłam ceny na airbnb! W końcu kto nie chciałby pracować z tak ładnego zakątka na ziemi?
Abbot Kinney Biulevard
Podczas drugiej wizyty w LA chcieliśmy spędzić czas głównie w dzielnicy Venice. Zanim wyruszyliśmy w trasę musieliśmy przetrwać początki jet lagu i padło na LA, skoro już tutaj wylądowaliśmy. Tym razem poszliśmy o krok dalej i udaliśmy się na Abbot Kinney Boulevard. Ulica prowadzi od Marina del Rey aż do Venice Beach. Można powiedzieć, że to jest bardzo alternatywne miejsce pełne modnych, ale hipserskich knajp, butików, a przede wszystkim fotograficznych murali. Trafiliśmy jeszcze na targ rzeczy różnych, gdzie można było zakupić przedziwne ubrania i wypić latte na sojowym mleku 😀 Według mnie to jedno z ciekawszych miejsc, które odwiedziliśmy w Los Angeles.
Napis Hollywood
Nasłuchałam się, że napis Hollywood jest malutki i w ogóle nie zachwyca. Zaraz po Venice, to właśnie okolice napisu Hollywood wspominam najlepiej. W szczególności podobała nam się droga na wzgórze. Wreszcie mogliśmy odpocząć od zatłoczonego miasta, szarości i hałasu. Droga na górę była kręta, ale pełna ładnych domków i zieleni wokoło. Jest tam po prostu ładnie:)
Sam napis jest wystarczająco duży, ale przyznaje się – wzięłam teleobiektyw na te okazję. Mimo wszystko uważam, że to nie napis Hollywood jest mały, tylko miasto duże i tego się trzymamy.
Dla tych co mają chęć i czas, mogą zrobić trekking pod napis Hollywood. Zgodnie stwierdziliśmy ze mogłaby być to wycieczka z ładnymi widokami, nie tylko na symbol świata filmowców. Według mnie jest to po prostu przyjemne miejsce i warto ten punkt koniecznie odwiedzić:)
Najlepszy widok na napis Hollywood jest z tego miejsca – 3000 Canyon Lake Drive, Hollywood. Wpiszcie w nawigację i gotowe;)
Griffith Park i obserwatorium
Tego punktu nie można przegapić. Jeżeli będzie taka potrzeba, warto stać w korkach, żeby tutaj dojechać. A jeśli traficie tutaj po zmroku, to wierzę, że to będzie najpiękniejszy widok w Los Angeles. Uwielbiam panoramy, a to jest jeden z ładniejszych tarasów widokowych na jakich byłam. Mimo ostrego światła i słońca rażącego w oczy.
Santa Monica
Santa Monica to taki przedsmak Venice. Tutaj w pierwszej kolejności zwróciłam uwagę na budki ratowników i poczułam prawdziwy klimat kalifornijskiej plaży. Znakiem rozpoznawczym Santa Monica jest oczywiście Diabelski Młyn i długie kolejki w wesołym miasteczku. Na deptaku swoje zdolności pokazują artyści – począwszy od muzyki, przez ręczne wyroby, a kończąc na malarstwie. Mnie jednak zaintrygowała tabliczka informująca o tym, że tutaj kończy się słynna Droga 66. Następnego dnia mieliśmy przejechać jej fragment:)
Zaułek meksykański i China Town
A teraz zmiana nastroju. Z pełnego zachwytu stopniowo przejdźmy do krytyki.
Miejscem które mnie nie urzekło specjalnie, ale też nie zawiodło był „zaułek” meksykański i China Town.
W meksykańskiej nacieszyłam swoje ucho hiszpańskim i na chwilę przenieśliśmy się w świat kolorów. W ogóle na zachodzie USA hiszpański jest wszechobecny, co mnie cieszyło. Moje serce zdobyła koszulka z napisem „Spokojnie gringo, jestem tu legalnie”. Ponadto dużo kiczu, ale i restauracji z meksykańskim jedzeniem. W pewnym sensie jest to targ zrobiony pod turystów, ale warto choć na chwilę go odwiedzić.
Z kolei China Town była bardzo pokaźna i chyba nie przeszliśmy całej. A żałuję, bo nie każda chińska dzielnica ma taki klimat. I takie bramy na dzień dobry. Trochę kiczu w sklepach też było, wiadomo, ale stragany z owocami czy sklepy z herbatami przekonały mnie do siebie. Tutaj w końcu po raz pierwszy zjadłam smoczy owoc. Cóż, mam nadzieje se w swoim naturalnym środowisku smakują lepiej. Ogólnie wybór owoców, warzyw czy chińskich wyrobów był ogromny. Czasami sami zastanawialiśmy się co to są za wynalazki.
Aleja Gwiazd
Gdybym nie widziała gdzie szukać alei gwiazd, to na pewno bym ją przeoczyła. Faktycznie, jest to zwykła ulica która niczym się nie wyróżnia. Nie rezerwujcie sobie na nią zbyt wiele czasu. Warto rzucić okiem i pojechać dalej np. do Venice 🙂
Zrobiliśmy sobie półgodzinny spacer do Dolby Theatre, gdzie odbywa się ceremonia wręczenia Oskarów. W środku na kolumnach wypisane są tytuły filmów, które zdobyły nagrody w poszczególnych latach. Jedno ze słynniejszych miejsc, gdzie spotykają się najwybitniejsze postaci ze świata filmów na co dzień jest zwykłą galerią handlową.
Hollywood jest kiczowate, pstrokate i pełne dziwnych osobistości. Jednie, co to wszechobecne ekipy filmowe dodają kilka punktów tym stronom. Mimo wszystko ta część miasta chyba nigdy nie zasypia, ruch jest tam niesamowity i po drodze można spotkać naprawdę różnorodne osobowości.
Moją uwagę przykuło także Muzeum Złamanych Serc. Szkoda ze czas nie pozwolił aby zajrzeć do środka. Nie starczyło również dni, aby wrócić do LA i zajrzeć do studia filmowego. W tym wpisie znajdziecie szczegóły na temat wizyty w studiu filmowym może i mi się kiedyś przydadzą:)
Centrum miasta
Downtown, czyli centrum Los Angeles wyróżnia się na pewno szklanymi wieżowcami i w sumie tyle. Nie robi większego wrażenia. Jedyne co to warto wstąpić do Grand Central Market. Ceny nie należą do najniższych, ale tutaj znajdziemy rozmaite potrawy z całego świata. Mnie i tak najbardziej zaintrygowało stoisko z żelkami, kiedy otrząsnęłam się po pierwszych cenach za parking.
Zapłaciliśmy 12$ mimo, że chcieliśmy auto porzucić tylko na godzinę, ale wnieść opłatę musieliśmy jak za cały dzień. Potem za każdym razem podejmowaliśmy wyzwanie, czyli zaparkowanie w tym zatłoczonym mieście. Raz za darmo, a raz za opłatą. Nie było łatwo, a wszelakie zakazy parkowania utrudniały nam zadanie. Może tutaj są spece od darmowego parkowania w mieście i coś wymyślą, ale później okazało się, że te 12$ to norma, a ceny potrafią być nawet dużo wyższe – np. w San Francisco 30-50$ za dobę.
W Los Angeles jest metro, ale nie czytałam o nim pochlebnych opinii. Z reguły ten środek transportu wybierają ubodzy i czarnoskórzy należący do gangów. Mimo wszystko jest i można obejść się bez samochodu, ale jest to naprawdę uciążliwe. Nie wszędzie można dojechać komunikacją miejską (publiczny transport śmiesznie brzmi w kontekście USA, gdzie wszyscy poruszają się samochodami) np. pod napis Hollywood czy do Obserwatorium. Generalnie odległości są tak duże, że zwiedzanie tego miasta bez auta zajęłoby nam 2-3 razy dłużej.
Pozytywnie byłam zaskoczona korkami, a raczej ich brakiem. Naprawdę nastawiłam się na to, że połowę czasu spędzimy w samochodzie przeciskając się przez inne auta na ulicy. Korki owszem były, ale takie na miarę Warszawy i wcale nie pochłaniały dużo czasu. Jeździliśmy o różnych godzinach, więc także w godzinach szczytu. Co prawda poczułam ulgę, kiedy opuściliśmy ten miejski zgiełk, a korki w LA są demonizowane.
Skyscraper – zjazd z 70 piętra, czyli walka z lękiem wysokości
Myślałam, że Los Angeles już mnie niczym pozytywnym nie zaskoczy, a tu taka niespodzianka. Koleżanka podesłała mi filmik, gdzie ucieszone mordki zjeżdżają na „latającym dywanie” po szklanej powierzchni z 70 piętra najwyższego budynku (U.S.Bank Tower) na zachodnim wybrzeżu USA. Patrzę na lokalizację i widzę, że to LA, gdzie będę za tydzień. Tego samego dnia bilety były moje. No i Michała.
Jako że dodatkowo zaczęłam solidnie walczyć z lękiem wysokości, co daje mi dużo zadowolenie i satysfakcji, to tym bardziej chciałabym sobie zafundować zjazd po szklanej zjeżdżalni.
Powiem tak. Zjazd z 70 piętra na 69 nie brzmi jakoś poważnie. Adrenalina była, kiedy stałam w kolejce i przyszła pora na mnie. Sam przejazd trwał kilka sekund i to było moim zdaniem za mało, aby cokolwiek poczuć. Chciałabym móc pozwolić sobie na drugi zjazd, aby tym razem skupić się nie na samej jeździe, ale na widokach i tego, że jadę po przeszklonej tafli na 70 piętrze. Był mały niedosyt, ale i tak polecam.
Sam taras widokowy również jest warto polecenie. Z jednej strony widoki są ładne, a z drugiej pokazują jak szare jest to miasto.
Ta przyjemność, czyli taras widokowy + zjeżdżalnia kosztowało nas 33 dolary/osoba.
Randy’s Donut
Zbudowany w 1953 roku, znany na całym świecie pączek Randy’s Donuts jest konsekwentnie uznawany za jeden z najlepszych sklepów z pączkami w kraju od ponad 60 lat.
To był bardzo pyszny punkt na mapie. O sławie Randy’s Donut dowiedziałam się dopiero na miejscu. Gigantyczna kolejka do kasy tylko to potwierdziła. O przyjemnym zapachu już nawet nie wspomnę.
Randy’s Donut to także przykład trendu „produktowej architektury”. Reprezentowany jest przez gigantycznego pączka na dachu zwykłego wjazdu. Jeżeli w tamtych czasach szukalibyście baru z burgerami, to zapewne na jego wierzchołku prezentowałaby się wielka kanapka.
Jeżeli miałabym wymieniać nagrody, które otrzymał Randy’s Donut za „najlepsze pączki, pączkarnię…” to musiałabym stworzyć nowy post. Podobnie mogłabym stworzyć długą listę filmów w których Randy’s Donut się pojawił.
Jeżeli chodzi o ceny, to moim zdaniem jest tanio jak na LA i taką kultową knajpę. Za najtańszego donuta zapłacimy 80 centów, a za takiego wypasionego 1,20 dolara. Polecam te jagodowe:) Tego smaku nie da się opisać. Warto poczekać w tej wielkiej kolejce, aby spróbować tych popularnych pączków.
Beverly Hills
Podczas drugiej, nieco przymusowej wizyty w LA udało nam się odwiedzić Beverly Hills. Nie zależało mi specjalnie na oglądaniu bogatych domów, ale Michał chciał zobaczyć ten luksus na wzgórzu. Powiem tak – szału nie ma. Beverly Hills przypomina bardzo tę dzielnicę przez którą przejeżdża się do napisu „Hollywood”. Tylko tamto wzgórze jest przyjemniejsze, a i widoki na miasto są ładniejsze. Na sam koniec planowaliśmy pójść na koncert na Rodeo Driver, ale jet lag nas pokonał. Co do samej ulicy, to znajdują się tam po prostu burżujskie sklepy, knajpy i…centra medycyny estetycznej. Nie powiem, życie nocne wyglądało tam zachęcająco. Żadnej celebrytki wyprowadzającej swojego yorka nie spotkaliśmy, a ponoć jest to częsty widok.
Mimo wszystko LA zawsze będzie mi się dobrze kojarzyło i zawsze będę mieć sentyment do tego miasta. Było to pierwsze miejsce które odwiedziłam w USA, a że Ameryka zawsze była wysoko na liście moich marzeń, więc i Los Angeles zyskało kilka punktów. Chciałabym wrócić, ale tylko po to aby zaszyć się w Venice.
Nie wiem do końca jak podsumować ten wpis. Z jednej strony uważam, że warto odwiedzić Los Angeles. Chociażby po to aby na własne oczy zobaczyć mekkę filmów, te słynne plaże i znak Hollywood. Myślę, że są takie miejsca które fajnie zobaczyć choć raz, jak np. Las Vegas czy Paryż, a później już je omijać.
Z drugiej strony na zachodzie USA jest tyle urokliwych miejsc, że szkoda czasu na zbyt długie zwiedzanie Los Angeles, które jest mocno przeciętne. Nie nastawiajcie się na cuda, ale zajrzyjcie chociaż na chwilę do Los Angeles. W końcu jak walczyć z jet lagiem to tylko na plaży w Venice 😀