Menu
Polska / Złombol

Składak Challenge – 60 kilometrów po Śląsku na Jubilacie

W tym roku z okazji pandemii nie udało nam się pojechać Żukiem do Turcji na kebaba i fotografowanie balonów w Kapadocji, ale okazało się, że nic straconego. W tym roku i tak ruszyliśmy na Złombol! Może nie Żukiem, ale Składakiem. Nie do Turcji, ale do Sosnowca 🙂 No i w końcu byłam na Złombolu pojazdem, który mogę prowadzić 🙂 Zapraszam na relację ze Składak Challenge!

Przed wyjazdem musieliśmy załatwić dwa Składaki. Okazało się, że poszukiwania na Olx i Gumtree były zbędne. Wujek Michała miał w swoim garażu dwa sprawne Jubilaty 2. Stary zamówił czerwone i niebieskie opony pod kolor rowerów, korbę, światła i w sumie mogliśmy ruszać. Za rok koniecznie musimy doinwestować Jubilaty w gadżety upiększające – koraliki, stylowe dzwonki i takie dziecięce frędzle do kierownicy. No i może w końcu wyczyścimy rowery z pajęczyn. Zanim wsiedliśmy na nasze „złomy”, wiedzieliśmy już, że nie chcemy się z nimi rozstawać 😉 Spoiler: po przejechaniu całej trasy nasze pozytywne odczucia w stosunku do starych rowerów nie zmieniły się.

W sobotę o 8:00 byliśmy pod Spodkiem w Katowicach. Plac w dniu startu Złombola zawsze był wypełniony kolorowymi samochodami. Do tego było głośno i dużo się działo. Wczoraj pod Spodkiem były pustki. Trochę rowerów, kilka samochodów i nawet hałasu nikt nie robił. Poczuliśmy trochę tę pandemiczną Apokalipsę 🙂

Spodek – Wieża Telewizyjna Katowice (4 km)

O 9:00 wystartowaliśmy z pozostałymi 70 osobami na Składakach w kierunku Wieży Telewizyjnej. To był pierwszy raz, kiedy usiedliśmy na naszych rowerach. Na razie wszyscy razem sunęliśmy przez siebie i wyglądaliśmy jak zorganizowana wycieczka rowerowa. Pierwszy punkt kontrolny znajdował się jakieś 20 minut pedałowania dalej. Zapomniałam wspomnieć, że nie jestem fanką rowerów. Zwykłym pojazdem bym się nie wybrała, ale przejażdżka takim „złomem” była wyzwaniem, więc chciałam je podjąć 🙂 No i była związana ze Złombolem, do którego zawsze będę miała sentyment.

Wieża Telewizyjna – Park Miejski Skałka (7-8 km)

To był już ten czas, w którym rowerzyści zaczęli się rozjeżdżać. My skręciliśmy w kierunku jakiegoś parku, ale w sumie nie wiedzieliśmy, czy dobrze jedziemy. W Składaku za bardzo nie było gdzie zamontować telefonu, więc co kilka minut robiliśmy postój, aby sprawdzić, czy jedziemy w dobrym kierunku. Nie jechaliśmy. Za każdym razem nawigacja pokazywała coraz więcej kilometrów do celu. Ale za to trochę sobie pozwiedzaliśmy Katowice i poznaliśmy miasto od zielonej strony. Później już wykorzystaliśmy trytki, aby przytwierdzić telefon, czyli nawigację do roweru.

Przy okazji oberwało nam się od dwóch przechodniów, że jedziemy chodnikiem, a to nie jest miejsce dla takich złomów. Później połączyłam fakty. Dzwonek w moim Jubilacie nie działał, ale nagle zaczął dzwonić i już nie chciał przestać. Spacerowicze chyba myśleli, że trąbię na nich jak najęta, ale to niestety złośliwość rzeczy martwych. Michał wykręcił ręką mój dzwonek, ale zamknął się raz na zawsze – dzwonek, nie Michał. Za każdym razem, kiedy chciałam kogoś minąć, musiałam podjechać blisko i wrzeszczeć, aby mnie przepuścili. Poza tym musiałam się nauczyć hamować pedałami. Myślałam, że dobrze mi idzie, ale kiedy wjechałam dwa razy w kogoś,  zorientowałam się, że trzeba mieć trochę siły, aby porządnie zahamować. No cóż 😉

Świętochłowice – Plaża Starganiec, Mikołów (12-15 km)

Kolejne odcinki pokonywaliśmy już z miejscowymi, więc nasza trasa przez Śląsk była bardzo malownicza – sunęliśmy przez parki, lasy, małe uliczki, ale i większe skrzyżowania. Raz nawet wylądowaliśmy na plaży. Było trochę pod górkę, więc po raz kolejnym uświadomiliśmy sobie, jak płaska jest Warszawa. Przez chwilę nawet przejeżdżaliśmy przez wyboiste tereny, gdzie lepiej by było jechać rowerem górskim, ale Składak też dał radę. Okazuje się, że przerzutki są zbędne 😀

 

Plaża Starganiec – Nikiszowiec (15-17 km)

Kolejny punkt kontrolny był w Nikiszowcu. Jak tam jest pięknie! 100-letnia dzielnica Katowic z charakterystyczną zabudową w czerwonej cegle nas zauroczyła. Osiedle stworzono dla górników pobliskiej kopalni i ich rodzin. W centrum osiedla znajduje się Cafe Bryfyj, a obok mieści się Piekarnia Cukiernia „Michalski” z najlepszym ciastem z truskawkami na świecie.

Czuliśmy się trochę jak na Złombolowym campingu. Jedliśmy, piliśmy, siedzieliśmy na ulicy, a obok stały sobie nasze stylowe rowery. No i trzeba było ruszyć dalej. Z 60 kilometrów chcieliśmy przejechać, chociaż 30 km, a do tej pory mieliśmy już za sobą 45 km! To był mój ambitny cel. Nie dlatego, że na Składaku może być trudniej, ale głównie przez to, że niekoniecznie lubię jazdę na rowerze. Ja wiem, że dla niektórych to norma i żaden wyczyn, ale dla mnie to sukces. Ogólnie pedałowanie jest spoko, ale po prostej drodze, gdzie nie ma samochodów i świateł 😛

Nikiszowiec– Expo Silesia (15 km)

Ruszyliśmy w dobrych humorach i cieszyliśmy się, że jeszcze tylko 15 km i już będziemy na miejscu. Byliśmy pewni, że skoro przejechaliśmy 45 km, to teraz będzie z górki. Okazało się, że była to Droga Krzyżowa. Nie czułam żadnej części ciała, przed oczami mi się mieniło, a jak miałam przenieść rower po schodach w przejściu podziemnym, to myślałam, że już tam zostanę. Z drugiej strony taki Składak jest lżejszy i wygodniejszy niż warszawski rower miejski z wypożyczalni.

Co jakiś czas postanowiłam prowadzić rower, co chwilę pytałam „daleko jeszcze?” i w sumie już nawet nie wiedziałam, jak się nazywam. Ale nadal uważam, że takim Składakiem to mogę jeździć 🙂 Każde zejście z roweru wiązało się z tym, że ponowne posadzenie tyłka na siedzeniu wiązało się z bólem. Nie wiem, czy jakaś część ciała mnie nie bolała, ale najważniejsze było, że meta była coraz bliżej. Za rok kanapa do wymiany i te uchwyty w kierownicy również.

Meta

Po jakiś 6-7 godzinach (dla mnie) intensywnego pedałowania dojechaliśmy do Ziemi Obiecanej, czyli Expo Silesia, gdzie odbywały się targi MotoLegends i festiwal Browanalia. Nadal trudno mi uwierzyć w to, że przejechałam 60 km na takim „złomie”. To mój rekord, jeśli chodzi o pedałowanie i nie zamierzam go pobijać.

Na targach obejrzeliśmy klasyki motoryzacji. Były stare auta, ale i nowe ferrari, a nawet helikopter. Ja zdecydowanie preferuję złomy niż takie wychuchane i błyszczące fury. Mimo wszystko to nie targi były tym, na co czekałam. O wiele lepiej odnalazłam się na festiwalu piwa i w strefie food trucków. Po całym dniu miałam ochotę zjeść wszystko po kolei.

Zanim jednak odjechaliśmy (samochodem), doczekaliśmy się przyjazdu 20 Motorynek. Kiedy tylko wjechali na plac, od razu poczuliśmy podziw. 600 kilometrów na takim starym motorku to dopiero jest coś.

Cała akcja poza fajną przygodą i wyzwaniem przejechania „złomem” 60 km jest po to, aby zebrać jak najwięcej pieniędzy dla dzieci z Domów Dziecka. Aby wystartować, musieliśmy wpłacić jako załoga/uczestnik minimum 200 zł. Całość zebranej kwoty przekazywana jest na urządzenia, rozwój osobisty i wycieczki dla podopiecznych.

Cieszę się, że nawet w trakcie pandemii można chociaż trochę podróżować, stawiać sobie nowe wyzwania i przy okazji zrobić kilka rzeczy po raz pierwszy w życiu. Liczę, że za rok wystartujemy już Żukiem, a później dopiero Składakiem.