Wraz z 80 tysiącami ludzi przeprowadziliśmy się na kilka dni na pustynię do tymczasowego miasta zbudowanego tylko na potrzeby Burning Man’a. Wszyscy zbierają się po to, aby wziął udział w rytuale spłonięcia kukły w celu pogrzebania obecnego systemu.
W Black Rock City w Nevadzie można kupić jedynie wodę i lód. Jak coś dostajesz, to tylko za słowo „dziękuję” i chwilę rozmowy. Jeśli coś komuś dajesz, to bezinteresownie. Tutaj wszyscy są skupieni na przetrwaniu na pustyni i ten wspólny cel przyświeca społeczności. Jeden obóz serwuje zimną lemoniadę, inny robi tosty, jeszcze kolejny zapewnia kawę, a czasami ktoś rozdaje zimne winogrona i piwo.
Wszystkie warsztaty, imprezy, medytacje przygotowuje społeczność dla społeczności. Uczestnicy również są współtwórcami i mają wpływ na kształt całego wydarzenia. W Black Rock City można poruszać się tylko rowerem lub pieszo. Nie ma tu śmietników, każdy swoje śmieci zabiera ze sobą. Nie ma zasięgu, więc ludzie nie siedzą w telefonach. Wszyscy są tak życzliwi, że można pomyśleć, że utopijny świat jednak istnieje.
Czym jest Burning Man?
Nazwa Burning Man pochodzi od rytualnego podpalenia kukły. Pomysłodawca Larry Hatvey chciał w ten symboliczny sposób pożegnać się z przeszłością, po tym, jak rozpadł się jego związek. Wraz z przyjacielem wykonał 2-metrową kukłę, którą z grupą znajomych podpalili na plaży w San Francisco.
Z roku na rok impreza się rozrastała, a płonąca konstrukcja przyjmowała coraz większe rozmiary. Na Burning Manie można wiele, ale są stałe, niezmienne zasady od lat. Ważne jest wspólne zaangażowanie w projekt bez pomocy mediów i sponsorów, uniezależnienie się od konsumpcjonizmu, poleganie na własnych zasobach. Burning Man przykłada dużą wagę do ekologii. Uczestniczy muszą zostawić to miejsce w takim stanie, w jakim je zastali. Na pustyni nie może zostać nawet brudna woda, w której myliśmy ręce.
Często Burning Man określa się jako festiwal, ale to nie jest to typowo muzyczna impreza. Tutaj bardziej pasuje określenie festiwal transformacyjny. Oznacza to zbudowanie tymczasowej społeczności, która celebruje życie, stawia na rozwój osobisty, bierze odpowiedzialność za siebie, a także ma podobne wartości. Ważnym elementem jest beztroska radość, którą łatwo utracić w cywilizowanym świecie. Pierwsze skrzypce gra jednak radykalna autoekspresja, która może być wyrażona przez ubiór lub jego brak, taniec, sztukę, wymyślny środek lokomocji.
Jak wygląda życie na Burning Manie?
Nie wiedzieliśmy czego za bardzo się spodziewać po Burning Manie i jak to dokładnie będzie wyglądało. W sumie można spodziewać się wszystkiego. W ciągu dnia można było brać udział w warsztatach, medytacjach, programach rozwojowych. Były spotkania AA dla kobiet, warsztaty z robienia spódnicy tutu i ceremonie kakao. Chętni mogli też się umyć z tego kurzu, ale na scenie, przy wszystkich. Można było te z udać się do obozu, w których czytało się książki porno i piło herbatę. Nie brakowało też osób, które stawiały tarota i organizowali marsz na cześć marchewek.
Bardzo chciałam trafić medytację, ale upał mnie pokonał. Technojoga też brzmiała dobrze, tak samo jak własny pogrzeb, czyli pożegnanie starego siebie. Książka z ilością aktywności była tak gruba, że nawet w 1/3 rzeczy nie udałoby się zrobić.
W psychodelicznym i surrealistycznym miasteczku umieszczone są także wielkie instalacje artystyczne. Po drogach przemierzają dziwne pojazdy. Jedziesz sobie rowerem, a u tu nagle przejeżdża wielki łabędź, albo szafa grająca.
Na Burning Manie nie było niczego za bardzo. Za bardzo rozebranych, kreatywnych dziwnych ludzi. Za bardzo szokujących aktywności czy specyficznych rzeczy. No może jedna rzecz nas wystrzeliła z butów. Dobrze jest być w miejscu, które nie skłania do krytyki czy oceny innych, tylko do przyjmowania wszystkiego. To trochę tak jakby ktoś mocniej poszerzył horyzonty i bardziej uwypuklił ciekawość drugiego człowieka.
Świątynia
Na pewno bardzo poruszającym miejscem była świątynia. Całkiem spora drewniana konstrukcja skupiała ludzi, którzy chcieli pożegnać swoich zmarłych lub zostawić przeszłość za sobą. Natłok smutku, płaczu, żalu był bardzo duży. Na swój sposób było to spirytualne miejsce wypełnione ludzkim cierpieniem. Nie można było przejść obojętnie obok świątyni.
Życie na pustyni w 40 stopniach C
Na początku chcieliśmy odwiedzić dużą część obozów, poznać ludzi, odpicować rower, pójść na imprezy, oglądać instalacje i jeszcze gotować obiady. Mniej więcej drugiego dnia włączyliśmy tryb przetrwanie. Odliczałam godziny do zachodu słońca i myśleliśmy o tym, jak się schłodzić, a nie przegrzać. Takie skupienie na podstawowych potrzebach pozwala być tu i teraz, co daje dużo spokoju. Ostre słońce w ogóle nie skłaniało do myślenia o życiu, rozwoju, planach. Przestawaliśmy myśleć o zdjęciach i czuć presję, że tyle tu się dzieje, a my pijemy Margheritę w jednym obozie, a nie jedziemy na drugi koniec miasta na warsztaty. Trochę nas to wymęczyło fizycznie, ale psychicznie złapaliśmy oddech. FOMO też powoli znikało z pola świadomości.
Były momenty, w których zastanawiałam się, co ja robię w tej tiulowej spódnicy, w goglach narciarskich i lawendowym rowerze ozdobionym w kaczki do kąpieli na tej pustyni. W sumie to czekałam na spalenie drewnianej kukły;) Czasami naprawdę czułam, że dochodzę do swojej wytrzymałości fizycznej.
Celebrowanie zachodu słońca
Około 19:00 zachodziło słońce. To był moment, kiedy wiele ludzi gwizdało i wydawało okrzyki radości. Kiedy ta żółta plama znikała z nieba, zaczynało się życie. W końcu mogłam odetchnąć, ale też tak bywało, że upał zabierał mi dużo energii i wieczorami było trudno nie zasnąć. To wyczerpanie skrajnie wysoką temperaturą, przez które czasami ledwo chodziłam i totalnie nie byłam w stanie myśleć, cieszyć się i chłonąć atmosfery tego miejsca sprawiała, że musiałam się zmierzyć z tym, że czasami niektórych rzeczy nie przeskoczę. To doświadczenie było trudne, ale potrzebne, żeby uszanować swoje granice.
Na szczęście w nocy było chłodno, więc można było odetchnąć i się wyspać. Co drugi poranek zaczynaliśmy od wycieczki po lód do lodówki i chłodzenia siebie. Warto było tam zajechać nawet po to, żeby przez kilka minut posiedzieć w chłodni. Nawet w takim miejscu jest jakiś rytm dnia, który przede wszystkim wyznacza natura. Rano spacer po lód, potem walka o przetrwanie, a wieczorem głęboki oddech, aby następnego dnia powtórzyć całą procedurę.
Po tych kilku dniach o wiele bardziej doceniliśmy ciepłe jedzenie, bieżącą wodę, klimatyzację i czyste powietrze. Niby takie proste, a porządne wyszorowanie siebie było jak długo wyczekiwany prezent pod choinkę. Jeśli ocieplenie klimatu za kilkanaście lat będzie tak wyglądało jak na tej pustyni, to nam współczuję.
Zawierucha piaskowa
W sobotę doświadczyliśmy czegoś na kształt burzy piaskowej. Od rana praktycznie do samego wieczora kurz był wszędzie. Nie widzieliśmy dosłownie nic. Do łazienki, szliśmy trzymając się za rękę, żeby się nie zgubić. Pizgało tak, że momentami nawet maski przeciwpyłowe nie dawały rady. Dla mnie upał był tak wyczerpujący, że ta zawierucha z piaskiem to był pikuś. Zdecydowanie ten dzień postrzegałam jako nowe, ciekawe doświadczenie.
To był też dzień, który w połowie przeleżeliśmy w samochodzie, chłodząc się na zmianę klimatyzacją i namoczoną chustką w zimnej wodzie. Potem już leżałam z rękami w lodowatej wodzie i doświadczyłam, że nicnierobienie to też jest fajna forma odpoczynku. Wcześniej to niby wiedziałam, a teraz mogłam to poczuć. Zawsze najlepszą formą relaksu były dla mnie podróże, ludzie, blog, a leżenie było nudną stratą czasu. A tu się okazuje, że czasami wcale wiele nie trzeba 😉
Spalenie kukły na pustyni
Kulminacyjnym wydarzeniem festiwalu jest spalenie kukły. „The Man” ustawiony jest w centralnym miejscu na placu. Drewniana figura góruje przez kilka dni nad uczestnikami. W sobotę wieczorem wszyscy się zbierają, żeby po zachodzie słońca podpalić wielką kukłę. Na początku wszyscy się zgromadzają dookoła stosu, oglądając pokazy ognia. Jest to fajny moment, kiedy ludzie i surrealistyczne pojazdy zbierają się w jednym punkcie. Kolejnym etapem jest pokaz fajerwerków i stopniowe podpaleni stosu z drewnianą figurą człowieka. Pierwszy raz efekt wow poczułam na Islandii, kiedy pierwszy raz zobaczyłam Lagunę Lodowcową, a drugi właśnie tutaj, kiedy z kukły zrobił się wielki kłąb dymu. Dla tego jednego widoku i doświadczenia warto było znosić wszystkie niedogodności na pustyni.
Na pewno było to surrealistyczne doświadczenie, które cały czas trudno opisać słowami. Na pewno mogliśmy się lepiej przygotować, ale z drugiej strony za bardzo nie wiedzieliśmy, czego się spodziewać po Burning Manie. Wróciliśmy brudni w brudnym samochodzie, zmęczeni, ale też napełnieni dużym spokojem i ludzką życzliwością.