Na samym początku przydałoby się opowiedzieć czym jest Złombol, jak się tam znaleźliśmy i dlaczego jeździmy tam od czterech lat. A na końcu pierwsze kilka dni naszej wyprawy Żukiem, który nas nie zawodzi od czterech lat:) No może prawie:)
Czym jest Złombol?
Krótko mówiąc jest to ekstremalny rajd charytatywny samochodami produkcji lub projektu komunistycznego. Ma na celu zbiórkę pieniędzy na „umilacze czas” dla dzieci ze Śląskich domów dziecka. Żeby wystartować w rajdzie trzeba zebrać 1000-1500 zł (w zależności od edycji rajdu) na rzecz fundacji. Mówią krótko: szukamy darczyńców, którzy wpłacją dowolną kwotę na konto fundacji, my w zamian udostępniamy im powierzchnię reklamową na samochodzie, na naszej stronie internetowej, fanpagu na facebooku itp. Wszystkie pozostałe koszta takie jak zakup samochodu, jedzenie, spanko opłacamy we własnym zakresie. Warto wiedzieć, że organizatorzy nie załatwiają nam mechaników, assistance, lawety czy innych pomocy. Radzimy sobie sami. Jedna ekipa w tym roku miała za złe organizatorom, że nie było żadnego wsparcia mechaników. Warto na początku przeczytać regulamin od początku do końca. No i też wiedzieć, że nocujemy na campingach, że czasami auto się psuje, że załoga może irytować czy nie ma miejsca już na campingu i trzeba sobie radzić. Jak czytam to co piszę to chyba nam już nic nie jest straszne:) Z pewnością jest to ekstremalne wyzwanie i przygoda. Nam się, aż tak spodobało, że byliśmy cztery razy i być może pojedziemy kolejny. Ogłoszenie gdzie będzie następny Złombol zawsze jest w Sylwestra mniej więcej po północy. Także po wypiciu kilku lampek szampana ruszamy do komputera, aby poznać trasę i niemal zawsze jesteśmy zadowoleni. Od razu pojawia się mnóstwo pomysłów co zobaczymy, jak pojedziemy i co zamontujemy w Żuku.
Żuk jak to Żuk. Kupiliśmy go w kolorze zielonym, ale zamarzył nam się biało-czarny, więc inż. Matej sprawił, że nasze marzenia się spełniły.
Kim jest ekipa autoFOCUS?
Wszyscy, czyli cała siódemka poznaliśmy się w Klubie Fotograficznym „FOCUS”, tudzież za pośrednictwem tej organizacji. Większość jest z Politechniki, ale mamy także humanistyczne umysły w ekipie. Lubimy równowagę w przyrodzie 🙂 Pewnego dnia, na pewnym wyjeździe padł pomysł, aby udać się na Złombola. Pierwotnej ekipie nie udało się wystartować za pierwszym razem, ale rok później wszystko było bardziej dopracowane. Zebraliśmy ekipę, pieniądze, środki od darczyńców, kupiliśmy auto, które trzeba było przygotować i wyruszyliśmy w świat. Wiele osób nie wierzyło, że uda nam się wyjechać, a co dopiero dotrwać do mety. Padły nawet zakłady, że rozkraczymy się jeszcze w Polsce. W sumie tak było – pierwsza awaria miała miejsce w Cieszynie, ale przyszli inżynierowie załagodzili sytuację i śmigaliśmy dalej. I dojechaliśmy na metę po raz pierwszy, drugi i trzeci i oczywiście czwarty.
Z czasem byliśmy bardziej zorganizowany i mieliśmy coraz lepsze pomysły. Powstało nasze logo, dwie kolekcje koszulek, wizytówki, więcej ulepszeń mechanicznych i wewnątrz Żuka. Pomysły nadal nam się nie kończą, choć potrzebujemy nowego wyzwania, czegoś bardziej ekstremalnego.
Nasza pierwsza wyprawa miała metę w Archaia Olimpia. Jako, że był to nasz pierwszy wyjazd musieliśmy zmierzyć się z wieloma rzeczami – awarie, spanie w Żuku, góry w Albanii, bimber turbomocny w Macedonii, agresywne żółwie w Atenach, podbijanie serc greckich bogów czy poznawanie się nawzajem. Tak naprawdę dopiero po tym wyjeździe w różnych warunkach czy sytuacjach poznaliśmy się najlepiej. Teraz już wiemy kto jest kim, co mu przeszkadza, a w czym się sprawdza. Pierwsza meta była wyjątkowa i najlepsza, bo była pierwsza. Po wypiciu szampana wskoczyliśmy do basenu (niektórzy np. z cygarem w ustach) i świętowaliśmy przez dwa, kolejne dni. Od tamtej pory chyba już nikt nie miał wątpliwości, że zawsze znajdziemy się na mecie. Do pomysłu pojechania złomem na drugi koniec Europy zainspirowaliśmy także znajomych, także rok później mieliśmy towarzystwo z telewizji Politechniki – TVPW.
Rok później naszym celem była Norwegia i Nordkapp. Bardziej doświadczeni wiedzieliśmy już, że uda nam się dotrzeć na metę. Zmierzyliśmy się z reniferami na drodze, zimnem, kąpaniem się w wodzie z lodowca czy brakiem prysznica przez kilka dni. Widoki i miejsca, które odwiedziliśmy wynagrodziły nam wszystko. Meta już nie była tak emocjonująca jak za pierwszym razem. Dojechaliśmy, rozbiliśmy namioty, zrobiliśmy jedzenie i po prostu zaczęliśmy imprezować. Piliśmy, aż się ściemni – czyli jakieś 8 godzin – sierpniowa noc tak daleko za kołem podbiegunowym trwa jakieś 40 minut 🙂 Myślę, że ciężko o lepsze widoki w Europie. No chyba, że jest to Islandia. Pod względem krajobrazów wyjazd do Norwegii wygrywa ze wszystkimi naszymi Złombolami.
Rok temu wybraliśmy się do Hiszpanii, a konkretnie do imprezowni Lloret de mar. Cel nie zrobił na nas wrażenia, więc postanowiliśmy obrać naszą, drugą, prywatną metę – Gibraltar. Mówią, że nic tam nie ma z czym się nie zgadzam. Dla mnie mimo wszystko był to nasz najsłabszy wyjazd. Mieliśmy dużo awarii, które nam trochę pozmieniały plany, a także okradły z kilku miejsc, widoków i atrakcji. Jednak większym problemem była trasa jaka obraliśmy – za dużo podobnych do siebie miast, a za mało natury. Ścisły plan dzień po dniu również nam nie służył. Okazało się, że ciężko zmieścić zwiedzanie południowego wybrzeża Hiszpanii w 2,5 tygodnia. Momentami było za dużo do przejechania, a na zwiedzanie mało czasu. Trzeba było coś z tym zrobić i w kolejnym roku zmieniliśmy sposób opracowywania trasy.
W tym roku wyeliminowaliśmy błędy i było tylko jedno miasto i więcej natury i jeszcze więcej różnorodności. Celem tegorocznego Złombola była Przełęcz Passo dello Stelvio. Ale po kolei…
Startujemy zawsze z Katowic. Tym razem spod Spodka. Szkoda, że nie z ulicy Ratuszowej jak podczas naszego pierwszego wyjazdu – było ciasno, ale fajnie. Co roku wyruszamy dzień wcześniej z Warszawy, aby z samego rana być już na starcie. Zazwyczaj trzeba oddać potwierdzenia przelewów od darczyńców, okleić auto naklejkami startowymi, żeby prezentował się jak prawdziwy rajdowy wóz i obowiązkowo zobaczyć się z zaprzyjaźnionymi ekipami. Poznajemy także nowe osoby i nowe patenty na urozmaicenie auta. W tym roku też postanowiliśmy zrobić coś dla naszego Żuka, aby się wyróżniał na tle innych bolidów. Z przodu w miejsce grilla zamontowaliśmy prawdziwego grilla, a poniżej przykleiliśmy wąsy z futra. I to nie z byle jakiego futra. Po codziennych deszczach na trasie wąsy mokły, ale cały czas prezentowały się zjawiskowo. Wąsy chyba miały największe wzięcie. Chłopaki także postanowili się przebrać za mechaników na start i na metę też jak się okazało. Ten pomysł również odniósł sukces. Później jak zawsze rundka wokół innych aut. W tym roku nic nas szczególnie nie zaskoczyło, chociaż podobno w tym roku albo poprzednim jedna kobieta jechała w sukni ślubnej. Karawanu w tym roku także nie uświadczyliśmy, ani ładnych dziewczyn jadących karetką. Za to była ekipa w Polonezie składająca się z samych dziewczyn – zawsze to budzi ciekawość i podziw. Na pytanie czy znają się na mechanice tylko się uśmiechały i powiedziały, że dadzą sobie radę. Na pewno wiedziały o czym mówią, bo zgodnie z zapowiedziami dojechały na metę.
Kiedy wybiła godzina 12:00 po raz czwarty wystartowaliśmy w rajdzie Złombol. Prawie 400 bolidów wyruszyło z pod Spodka w Katowicach i udało się w kierunku Włoch. Jak co roku jest to duże wydarzenie i wszyscy są zaciekawieni co to jest i co się dzieje. Dumnie wystartowaliśmy i cieszyliśmy się następnymi dwoma tygodniami, które mieliśmy spędzić w Żuku. Przejechać mieliśmy przez Czechy, Szwajcarię, Lichtenstein (ooo tam nas jeszcze nie było), Austrię no i Włochy.
Pierwszy camping miał być w okolicach Wiednia. Darowaliśmy go sobie ze względu na koszta które musielibyśmy pokryć i potencjalny przegląd auta. Witamy w strefie eko. Cała wschodnia Austria od niedawna jest strefą ekologiczną, także auta ciężarowe muszą spełniać określone normy. Niestety Żuki, Nysy wliczają się w auta ciężarowe. Zatem zaparkowaliśmy na campingu w Czechach wraz z niektórymi ekipami, które także odpuściły sobie przejazd przez powyższy odcinek w Austrii. Organizatorzy zawsze wyznaczają 2-3 campingi na które mogą się zjeżdżać złombolowe auta. Nie jest to obowiązek – np. niektórzy bez przerwy jadą na metę i tam czekają na resztę. Złombol poza samym przejazdem to także klimat i integracja z innymi, więc nie chcieliśmy pomijać campingów zlombolowych.
O takie ładne widoki mieliśmy jadąc przez Czechy przed burzą. Po codziennych deszczach na trasie wąsy nadal prezentowały się zjawiskowo. W tym czasie 2/7 ekipy postanowiło przejechać się Żukiem z inną ekipą Żuka. Czerwonego, strażackiego Żuka, którego zapoznaliśmy na stracie i jechaliśmy razem, aż do mety.
W Czechach nawigacja postanowiła nas poprowadzić przez las i jakieś niewdzięczne drogi. Ale off road Żukiem po czeskich lasach zaliczony. To i tak nie był szczyt możliwości tegoż urządzenia. Następnym razem kazała nam wjechać po schodach. Jak myślicie? Wjechaliśmy? Jak szybko?:>
Kolejnego dnia pogoda przeszła samą siebie. Nie wiem czy mogło padać. Mokre było wszystko jeżeli tylko na chwilę wyszło się z auta. Najlepiej było wyjść w stroju kąpielowym lub nago. Zdecydowanie był to najbardziej mokry camping. Wnioski? Zaopatrzyć się nie tylko w kurtkę przeciwdeszczową (która też mi swoją droga przemokła), ale także w spodnie od deszczu. Inspiracja oczywiście garderobą Łukasza. Ooo coś takiego wchodzi w grę. Można uniknąć sterty mokrych ubrań, które trzeba było gdzieś wysuszyć. Wykorzystaliśmy do tego np. nagrzewnice dzięki której suszyliśmy przemokniętą garderobę. Jest to ważna sprawa jak codziennie leje. Deszcz nie przeszkodził w integracji i imprezie do późnej godziny w nocy. Właściciel nie był zadowolony, jego groźby i pretensje zadziałały dopiero około 2:00 w nocy. Dzień później, chwilę po 12:00 skasował nas i kilka ekip złombolowych za kolejną dobę. Po prostu zemsta i odpowiedzialność zbiorowa za wcześniejszą imprezę. Muszę dodać, że zostaliśmy tam dłużej, żeby pomóc innej ekipie zmienić dętkę. Przez opłacanie dodatkowej doby wymiana kosztowała obie ekipy łącznie 100 euro. Dlatego zdecydowanie nie polecamy campingu nad w Bregenz nad Jeziorem Bodeńskim. Matej stwierdził, że możemy tam wysłać wszystkich, agresywnych imigrantów. Z pewnością tam już nie zawitamy i Wam też nie polecamy.
Kolejny dzień poza tym, że był trochę deszczowy (w sumie jak każdy) był także bogaty w ładne widoki i fajną trasę. A nawet poznaliśmy lokalsów, którzy polecili nam dobra pizzerię. Najpierw przejechaliśmy przez Lichtenstein, który wydawał nam się lepszy od Austrii. Po wydarzeniach z campingu w Bregenz wszystko wydawało się lepsze od Austrii 🙂 Później przyszedł czas na przejazd przez Szwajcaria. Kojarzy mi się ona tylko z górami i jednymi z lepszych widoków. Aaaa no i oczywiście z wysokimi cenami. Trzeba było się wstrzymać z kupnem browarów na tym odcinku. Droga na camping prowadziła przez Passo dello Spluga przełęcz pełną zróżnicowanych zakrętów, tuneli i widoków. Do tego trzeba dodać malowniczą granicę szwajcarsko-włoską na szczycie góry. Zatrzymaliśmy się na niej na zdjęcia i chwilę górskiego chłodu. Wszyscy byli w niebo wzięci – kierowcy za sprawą pięknej i wymagającej drogi, pasażerowie za sprawą widoków i alkoholu (nie kupionego w Szwajcarii). Później trafiliśmy do wioski, gdzie zapoznaliśmy się z kobietą sprzedającą pamiątki. O ile dobrze pamiętam nie mówiła za bardzo po angielsku, ale za to mówiła do nas w ojczystym języku, którego nie znamy. Dostaliśmy w prezencie widelec na grilla, który od razu zamontowaliśmy na naszym grillu. Matej nawet wymienił się koszulką z innym Włochem. Ponad to polecili nam, gdzie możemy zjeść najlepszą pizze w okolicy. Na szczęście nie było tam daleko. Trafiliśmy Hotel Oriental Ristorante. I po raz pierwszy na tym wyjeździe skosztowaliśmy włoskich przysmaków w dobrej cenie. Polecamy bardzo. Na koniec dostaliśmy po kieliszku własnej roboty nalewki, a na wynos dwie butelki Grappy – też robionej własnoręcznie. Czy można bardziej zadowolić klienta? 🙂 Obiecaliśmy, że będziemy polecać ten lokal znajdujący się w małej miejscowości w górach. Zadowoleni i najedzeni najlepszą pizzą ruszyliśmy dalej.
Kolejny przystanek: jezioro Como. Niestety nie udało nam się wjechać na złombolowy camping, więc musieliśmy poszukać czegoś innego. Szukaliśmy podziwiając jezioro i zastanawiając się co to za turystyczne miasteczko. Dzień później mieliśmy jechać już w kierunku mety zdobyć kolejny, górski szczyt Żukiem. Ale o tym w następnym wpisie:) Na koniec zdjęcia drogi, którą pokonaliśmy wraz z naszym Żukiem. Będzie ich dużo więcej, dlatego wole je zachować na osobny wpis.
P.S Z każdą edycją widzę swój postęp w fotografii.
Swoje trzy grosze do tekstu dorzucił Michał.
Kto był jeszcze na Złombolu?:>